Tomasz Marcinkowski był twarzą Rady Miejskiej. Dziś mówi: Nie muszę już firmować bezczynności w Inowrocławiu

- Dziś już nie muszę swoją twarzą firmować tego, co się w Inowrocławiu nie dzieje - mówi Tomasz Marcinkowski. Po blisko dwóch dekadach u steru Rady Miejskiej opowiada o kulisach swojego odwołania, rozczarowaniu współpracą z prezydentem i politycznej grze w lokalnym samorządzie.
Loading the Elevenlabs Text to Speech AudioNative Player...

Joanna Labuda: Funkcję przewodniczącego Rady Miejskiej Inowrocławia pełnił Pan przez niemal 19 lat – niemal, bo do dopełnienia tej kadencji zabrakło zaledwie kilku miesięcy. Został Pan właśnie odwołany. Czy spodziewał się Pan takiego obrotu spraw?

Tomasz Marcinkowski: Oczywiście – od kilku miesięcy było wiadomo, że nasze drogi z prezydentem stopniowo się rozchodzą. Trzeba jednak podkreślić, że nie mieliśmy z nim żadnej formalnej umowy – nasze porozumienie miało charakter ustny. Jako jeden z mniejszych klubów radnych umawialiśmy się z prezydentem na określony podział zadań: ja miałem zajmować się organizacją pracy rady, tak jak robiłem to wcześniej, a prezydent zobowiązał się do uwzględniania w budżecie naszych drobnych propozycji programowych.

Co was poróżniło?

W 2024 roku złożyliśmy wniosek do budżetu z trzema ważnymi inicjatywami: stworzeniem klubu seniora z prawdziwego zdarzenia, powołaniem pełnomocnika ds. osób z niepełnosprawnościami oraz wsparciem dla niewielkiej grupy pracowników administracyjnych w miejskich szkołach i placówkach – głównie kobiet z wyższym wykształceniem, zarabiających niewiele ponad minimalną krajową.

Okazało się jednak, że pan prezydent nie tylko nie zrealizował tych propozycji, ale nawet nie uwzględnił ich w projekcie budżetu na ten rok.

Rozmawialiście o tym?

Od września lub października zaczęliśmy wysyłać sygnały, że nie wywiązuje się z ustaleń. Były wystąpienia pani Ewy Koman, moje – choć rzadkie – rozmowy z prezydentem, ale wszystko to pozostawało bez reakcji.

Dlatego już od co najmniej trzech miesięcy było dla mnie jasne, że prezydent – mając zbudowaną własną większość – planuje moje odwołanie z funkcji przewodniczącego rady. Nie do przyjęcia natomiast jest to, że dopóki byliśmy prezydentowi potrzebni – zwłaszcza na początku kadencji, gdy bez nas nie miałby większości – potrafił z nami współpracować. Teraz stosowane są metody, które uważam za nieakceptowalne: po prostu "kupowanie" radnych. Nie można tego nazwać inaczej niż polityczną korupcją.

Co ma Pan na myśli?

Na przykład to, że zarobki niektórych radnych, którzy dołączyli do klubu prezydenta w radzie, wzrosły w porównaniu do 2023 roku o około 25, a nawet 47 procent. To są fakty. Skąd taki progres? Wystarczy porównać to z wynagrodzeniami innych pracowników, by zauważyć, że tak dynamicznego wzrostu w ich przypadku nie było.

I właśnie w taki sposób doszliśmy do sytuacji, którą obserwowaliśmy w poniedziałek i wtorek – podczas kilkunastogodzinnej sesji z przerwą na noc.

Dlaczego doszło do tego chaosu?

Dla mnie to sytuacja bez precedensu. Przez blisko 19 lat pracy jako przewodniczący nigdy nie zdarzyło się, żeby sesja trwała kilkanaście godzin, przeciągając się do następnego dnia. Zwykle kończyliśmy najpóźniej w godzinach późnopopołudniowych.

A skąd ten chaos? Praktycznie wszyscy, którzy choć trochę interesują się lokalną polityką, spodziewali się mojego odwołania. Ja też. Tyle że można to było zrobić w sposób właściwy – zgodny z procedurami i z poszanowaniem instytucji, które reprezentujemy. Wystarczyło przygotować porządny wniosek, dołączyć do niego odpowiednio opracowane projekty uchwał, zaopiniowane przez Biuro Prawne Urzędu Miasta. Przecież prezydent ma do dyspozycji cały aparat urzędniczy.

Gdyby wszystko było przygotowane zgodnie z procedurami, sesja zakończyłaby się w poniedziałek – moim odwołaniem, wyborem nowego przewodniczącego oraz zmianami w komisjach. I nie byłoby zamieszania.

To dlaczego tak to przeprowadzono?

Przez lata pracy w radzie zdarzały się sytuacje nagłe – tzw. „wrzutki”, czyli projekty uchwał dodawane do porządku obrad tuż przed lub w trakcie sesji. Bywały one uzasadnione: czasem pojawiała się nagła potrzeba zmian w budżecie, pilna reakcja na jakąś sytuację społeczną czy polityczną. To jednak były wyjątki, a nie reguła.

Od kilku miesięcy obserwuję jednak, że takie „wrzutki” stały się codziennością – zwłaszcza ze strony nowych radnych. To nieprofesjonalne. Dokładnie tak było i tym razem. Wniosek o moje odwołanie oraz zmiany w składach komisji pojawiły się już po rozpoczęciu sesji.

Ma Pan żal do osób, które podpisały się pod wnioskiem o odwołanie?

Powiedziałem to już na sesji. Nie mam do nikogo osobistego żalu. Nie chcę też wykorzystywać swojego wizerunku czy doświadczenia do prowadzenia jakiejkolwiek walki.
Zaskoczyło mnie jednak, że pod wnioskiem o moje odwołanie podpisali się nie tylko radni debiutujący, ale również osoby z wieloletnim doświadczeniem samorządowym, jak Jacek Bętkowski czy Ewa Podogrodzka. To właśnie po nich można było się spodziewać większej odpowiedzialności i dbałości o formalny przebieg tej procedury.

Dwoje radnych „Jednego Regionu” jeszcze kilka tygodni temu zapewniało mnie, że nie podpiszą się pod takim wnioskiem i będą głosować przeciwko mojemu odwołaniu, ale - jak widać - zmienili zdanie.

Rozmawiał Pan później z nimi?

Nie. Niektórzy unikają kontaktu – nawet wzrokowego. Ale, jak wspomniałem, nie mam o to żalu. Muszę przyznać, że otrzymałem wiele głosów wsparcia – także od osób, po których zupełnie się tego nie spodziewałem. Odbieram to trochę jak szczęście, bo dziś już nie muszę swoją twarzą, doświadczeniem i wizerunkiem firmować tego, co obecnie dzieje się – a właściwie nie dzieje się – w inowrocławskim samorządzie.

Od roku nie wydarzyło się tu nic nowego. Realizowane są wyłącznie projekty rozpoczęte jeszcze przez obecnego senatora Ryszarda Brejzę i jego zastępców. Żadnych świeżych inicjatyw. Jedynym nowym „sukcesem” władz jest strefa rekreacyjna z rekinkami na terenie OSiR-u. Tyle że przez pogodę nie spełnia ona swojej funkcji.

wp_1

W ciągu dwóch dekad ani razu nie zagłosował Pan przeciwko wotum zaufania dla prezydenta Ryszarda Brejzy. Tymczasem prezydentowi Arkadiuszowi Fajokowi Porozumienie Samorządowe wotum nie udzieliło. Dlaczego? Czy prezydent Brejza był w czymś lepszy?

Nie chciałbym ich porównywać. Z prezydentem Brejzą współpraca była trudna, ale on miał wizję i pomysły. I co ważne – potrafił argumentować. Gdy pojawiały się wątpliwości, potrafił przekonywać. Nie wszyscy się ze sobą zgadzali, ale rozmowa była możliwa. Te kulisy zna tylko ten, kto był częścią tamtej koalicji. Ocenę jego prezydentury zostawiam mieszkańcom.

Jeśli chodzi o prezydenta Fajoka – minął dopiero rok, więc ocena jest jeszcze przedwczesna. Ale już dziś mogę powiedzieć jedno: nie jest prezydentem bezpartyjnym, jak próbował to przedstawiać. Decyzje, które zapadają w ratuszu, są wyraźnie inspirowane przez osoby związane z prawą stroną sceny politycznej. I to widać coraz wyraźniej.

Wystarczy spojrzeć na to, kto zostaje zatrudniony w spółkach miejskich. To w większości osoby związane z PiS-em lub dawną Suwerenną Polską. I nie mam pretensji o samo zatrudnienie – nie o to chodzi. Ale jeśli ktoś buduje wokół siebie narrację komitetu obywatelskiego, który ma być bezpartyjny, to nie może w praktyce realizować agendy jednej, bardzo konkretnej strony politycznej.

Za czasów prezydenta Ryszarda Brejzy głos opozycji, czyli w tym wypadku Zjednoczonej Prawicy, też na sesjach Rady Miejskiej był marginalizowany.

Różnice zdań były, emocje też – wiadomo, nie wszyscy muszą się lubić. Byliśmy radnymi, spieraliśmy się na argumenty, ale nie odbieraliśmy sobie prawa do pracy.
Na przykład nie przypominam sobie, żeby kogokolwiek za karę wyrzucano z komisji. To była dla mnie granica. I jak mówiłem – nie mam żalu o odwołanie mnie z funkcji przewodniczącego, ale mam żal o to, jak potraktowano mnie, Ewę Koman i Grzegorza Kaczmarka w kontekście naszej pracy w komisjach.

Na ostatniej sesji odwołano was z trzech komisji.

Nas po prostu z nich usunięto. A przecież obowiązkiem radnego jest praca w komisjach.
Prezydent, mając większość w radzie i w komisjach, doprowadził do tego, że zostaliśmy z nich odwołani. I pytam: po co? Politycznie to nic nie zmienia. Dla nas te 200–300 zł mniej w diecie naprawdę nie robi różnicy. Tu chodzi o sam fakt. To jest zwykła kara – kara za to, że nie głosowaliśmy tak, jak oczekiwano.

Gdy na początku kadencji ustalaliśmy nowy układ w radzie, byłem przeciwny marginalizowaniu opozycji. Prosiłem, by każdy radny – niezależnie od poglądów – miał możliwość pracy w co najmniej dwóch komisjach. I to się udało, ale do czasu.

Jak Pan skomentuje tezę, że odwołanie was z komisji ma usprawnić ich pracę?

Trudno mi to zrozumieć. Takie uzasadnienie jest pozbawione sensu. Co miałoby się usprawnić? Przecież w komisjach pracowaliśmy merytorycznie, bez konfliktów.

Weźmy komisję, z której zostałem usunięty – komisję ładu przestrzennego, gospodarki nieruchomościami i spraw mieszkaniowych. To bardzo złożona tematyka. W tej kadencji byłem jedynym radnym z wieloletnim doświadczeniem w tej dziedzinie. Kiedyś sam miałem szczęście uczyć się od ówczesnego radnego Janusza Radzikowskiego. Dziś ja mogłem tę wiedzę przekazywać. Ewa Koman z kolei była członkiem komisji strategii i promocji – dokładnie tej dziedziny, którą jako zastępczyni prezydenta przez lata się zajmowała.

Na fotelu przewodniczącego zastąpi Pana Ewa Podogrodzka — kandydatka z list Koalicji Obywatelskiej, która po wyborach dołączyła do „Jednego Regionu”, współtworząc nową większość w radzie. Za ten ruch krytykuje ją Koalicja Obywatelska. Poradzi sobie w tej roli?

Co do samej funkcji – przewodniczący rady nie ma szczególnie skomplikowanych zadań. Jeśli pani Podogrodzka umiejętnie skorzysta z doświadczenia pracowników Biura Rady, to nie widzę problemu. Zespół ten tworzyłem przez lata – to ludzie młodzi, kompetentni i życzliwi. Nigdy nie było na nich skarg.

Natomiast jeśli mówimy o zmianie barw politycznych – abstrahując od konkretnego nazwiska – to od lat uważam, że powinna być w Polsce zasada: zmieniasz barwy polityczne w trakcie kadencji, tracisz mandat. To może brzmieć radykalnie, ale wyeliminowałoby polityczną korupcję, z którą mamy dziś do czynienia.

Bo ci radni z KO, którzy dziś są w innym obozie, nie zmienili przecież poglądów z dnia na dzień. Jeszcze niedawno, na briefingach z serduszkami i hasłami jedności, prezentowali pełne poparcie swojego klubu i kandydata na prezydenta. A potem – nagle zmiana frontu. Dlaczego? Bo – powiedzmy to wprost – zostali politycznie „kupieni”.