Elity zaczynają fikać

Zacznijmy od tego, że w swoich upodobaniach muzycznych jestem zdecydowanie stereotypowy. Tak konkretniej, to tkwię w stereotypach, do których się przywiązałem jeszcze w latach 70. minionego wieku. Stary dobry rock'n'roll z ostrym gitarowym graniem, który być może wybrzmi nawet na moim pogrzebie. Dzisiaj pobrzmiewa archaicznie, ale dla mnie zawsze świeżo. Współczesnym wykonawcom, mimo że ich słucham, szanuję i doceniam, bardzo trudno jest zawojować ten mój stereotypowy rockandrollowo-bluesowy świat. Za to zdarza się, że prezentują walory, które czasami każą mi weryfikować moje stereotypowe, a jakże, opinie na ich temat.

Ostatnie dni przyniosły kuriozalną dyskusję o talencie i inteligencji znanego aktora, pana Janusza Gajosa. Specjalnie używam tego grzecznościowego zwrotu, bo wobec pewnej grupy osób publicznych - aktorów, pisarzy, ludzi kultury, sztuki, a nawet polityki - odczuwam taką sztubacką nieśmiałość i autentyczny podziw, które po prostu nie pozwalają mi mówić czy pisać inaczej, niż z najwyższym szacunkiem.

Dyskusję wywołała Beata Mazurek (bez żadnych grzecznościowych zwrotów), kiedyś rzeczniczka PiS, a dzisiaj europosłanka tej partii. Zdarzyło jej się umieścić na Twitterze wpis, w którym w wyjątkowo grubiański sposób skomentowała wywiad, jakiego aktor udzielił podczas Pol'And'Rock Festival. W jego trakcie wyraził niezbyt pochlebną opinię o prezesie PiS, chociaż, przynajmniej mi, trudno jest ją uznać za agresywną, niegrzeczną czy niestosowną. Powiedział po prostu to, co myśli i nierzadko mówi połowa Polaków (vide ostatnie wybory), a ponadto, bez zaskoczenia, powiedział to elegancko i bez szczególnej złośliwości.

Obie wypowiedzi można znaleźć w sieci, nie będę ich tutaj cytował, bo akurat nie one są tutaj najważniejsze. Wpis B. Mazurek wywołał spore poruszenie i do wymiany poglądów włączyła się liczna grupa zwolenników obu stron. Aktor znalazł bardzo liczną grupę obrońców (chociaż wcale tego nie potrzebował) i nie mniej liczną grupę krytyków, wśród których wyjątkową "klasą" błyszczeli niektórzy politycy partii rządzącej. Zupełnie na marginesie tej historii dodam, że jakość opinii i komentarzy wyrażanych przez znanych polityków prawicy sprawia, że czuję się całkowicie usprawiedliwiony i nie mam żadnych wyrzutów sumienia, gdy wyśmiewam ich intelektualne i emocjonalne kompetencje. Bawiąc się w eufemizmy napiszę, że wielu spośród nich jest po prostu… niemądra.

Jednak z całej tej dyskusji wyłania się coś ważniejszego. Jeden człowiek, powszechnie szanowany, z realnym autorytetem jest w stanie swoją opinią sprowokować całkiem liczną grupę do reakcji. Głos jednej osoby staje się nagle głosem tych wszystkich, których na co dzień jednostkowo nie słychać - wpisy na Facebooku czy Twitterze, nawet te ze sporymi zasięgami, nie mogą się równać z jednym zdaniem kogoś, kto dzięki sile swojego talentu i osobowości jest cytowany nawet wtedy, gdy swoją opinię wyraża niejako mimochodem, bez jasnej intencji. I w tym przypadku właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia - znany aktor wyraża polityczną opinię w wywiadzie, który o politykę się raptem ocierał. Sprawia tym, że dotknięci partyjni funkcjonariusze na wyścigi próbują go zdyskredytować, stosując do tego metody i język dalece niedyplomatyczne. Jedno zdanie sprawiło, że cały propagandowy aparat rządzącej partii został zaangażowany do niwelowania potencjalnych strat.

Ile osób zna pana Janusza Gajosa? Ile osób może zareagować na jego słowa zakładając, że jest dla nich kimś ważnym? Setki tysięcy? Miliony? Przypuszczam, że kilka milionów to realne oszacowanie. Przygody czterech pancernych, Żółty szalik, Benek z Pitbulla czy biskup Mordowicz z Kleru - to tylko kilka z bezmiaru wybitnych ról, z jakich go znamy. Tak, to na pewno miliony. Dużo, nawet bardzo dużo, więcej niż Beacie Mazurek będzie kiedykolwiek dane sobie wyobrazić. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że pan Janusz Gajos cieszy się sympatią rzeszy fanów, której liczebność jest zbliżona, a może nawet większa, niż liczą wszyscy sympatycy PiS.

I tutaj na chwilę wróćmy do moich muzycznych upodobań.

Taylor Swift nie jest wokalistką, która wzbudza u mnie jakieś większe emocje. Muzycznie to inny świat, do którego nigdy na dobre nie trafiłem. Ani country, ani pop nie są tym, co mnie kusi i urzeka. Oczywiście słucham takiej muzyki np. jadąc samochodem, rozgłośnie radiowe w swoich układanych przez algorytmy playlistach, regularnie umieszczają utwory popularnych w danym okresie wykonawców. Taylor Swift jest popularna, bardzo, od kilkunastu lat na topie, słuchają jej nie miliony, a setki milionów na całym świecie.

Nie wiedziałbym tego, gdybym nie obejrzał dostępnego od niedawna na Netfliksie filmu "Miss Americana". Dokument opowiada ciekawą, chociaż według mnie ocierającą się o stereotyp (!) historię wokalistki. Nie będę tutaj zdradzał szczegółów, zachęcam do obejrzenia - historia ciekawie pokazana, jest miejsce na wzruszenie i miejsce na podziw, bez nadmiaru cukierkowych ozdobników. Bohaterka jest osobą niewątpliwie inteligentną, wrażliwą, ale z dystansem do siebie, a do tego bezkompromisową, chociaż wcale nie chłodną profesjonalistką. Ogląda się dobrze, z emocjami i oczywiście ze sporą dawką muzyki.

Historia pokazana w filmie ma jeden punkt zwrotny. Po kilkunastu latach artystycznej aktywności, cały czas młoda, ale już dojrzała Taylor Swift pewnego dnia odkrywa, że może zabierać głos w sprawach nie tylko takich, o których opowiadają jej piosenki. Od początku kariery żyła w bańce medialnej poprawności, w której nie wypowiada się kwestii kontrowersyjnych lub wizerunkowo ryzykownych. Jest w filmie scena, w której członkowie jej ekipy, w tym jej rodzice, naradzają się nad sensowności wygłoszenia opinii o zbliżających się wyborach uzupełniających w jej rodzinnym stanie Tennessee. Stan do szpiku kości prawicowy, republikański, jak nasze Podkarpacie, a Taylor Swift właśnie zapragnęła poprzeć kandydata demokratów, budząc tym grozę wśród swoich współpracowników. Poza matką nikt z tego grona nie poparł tego pomysłu, nie kwestionując jednak treści oświadczenia czy jego merytorycznej wartości. Główną obawą były spodziewane straty związane z trasą koncertową i planem wydania kolejnej płyty. A jednak Taylor postawiła na swoim i ostatecznie wsparli ją wszyscy jej bliscy i współpracownicy. Wyszło z tego prawdziwe "wszyscy za jednego".

Zgodnie z oczekiwaniami oświadczenie i poparcie kandydata demokratów wywołało wielkie zamieszanie, nawet Donald Trump skomentował to w swoim stylu ("lubię jej piosenki o 25% mniej"). Prawicowi politycy i komentatorzy prześcigali się w kwiecistych epitetach, wzywając wręcz do policzkowania gwiazdy, której zarzucali, że jest głupia i nie wie, co mówi. A dla Taylor Swift sytuacja stała się inspiracją do napisania piosenki "Only the Young", która wybrzmiewa przy końcowych napisach. To takie amerykańskie "Przeżyj to sam", ale raczej bez szans na hymn pokolenia.

Dostrzegam tutaj charakterystyczną zbieżność reakcji republikańskich polityków i publicystów w USA z tym, co zaprezentowali Beata Mazurek i jej towarzysze partyjni wobec pana Janusza Gajosa. Nawet poziom chamstwa i grubiaństwa jest podobny, chociaż w języku angielskim brzmi to jednak mniej dosadnie. I dostrzegam też podobieństwo pomiędzy obojgiem artystów - różne pokolenia z diametralnie różnych artystycznie światów, ale oboje z gigantycznym potencjałem oddziaływania na ludzi. Oczywiście "znaj proporcjum, mocium panie" - Janusz Gajos to, przyjmijmy, 10 milionów sympatyków, Taylor Swift tylko na Instagramie ma 120 milionów obserwujących. To, co powie może być usłyszane nawet przez 300 milionów jej fanów na całym świecie. Tylko w USA siła jej słów może być istotna dla wyników wyborów i udowodniła to przy okazji swojej pierwszej politycznej deklaracji. Mimo, że nie pomogło to kandydatowi demokratów i wygrała republikanka, o której Swift mówi "Trump w spódnicy", to reakcja na jej słowa była imponująca - tylko jednego dnia w całym Tennessee zarejestrowało się ponad 50 tysięcy wyborców, czyli więcej, niż wcześniej przez cały miesiąc. Kto wie, jaki byłby wynik, gdyby swoje poparcie Taylor Swift wyraziła miesiąc lub dwa wcześniej. To musi robić wrażenie.

Dzięki zakończonej niedawno kampanii wyborczej dowiedzieliśmy się, że w Polsce "elyty" i "yntelygencja" nie będą decydowały o tym, jak kraj ma być rządzony i jak ma się rozwijać. Zadziałało jak za Gomułki, czyli… dobrze. Druga kadencja Andrzeja Dudy, mimo olbrzymich kontrowersji i całej masy wątpliwości, stała się faktem, przysięga została złożona. Przy blisko 20 milionach głosujących wygraną dało 400 tysięcy głosów. Jedno duże miasto. Albo pięć mniejszych. Patrząc na ten wynik łatwo wytłumaczyć sobie gwałtowność i ostrość reakcji rządzących na słowa popularnego aktora. No bo co się stanie, gdy w kolejnej kampanii wyborczej pan Janusz Gajos, a może jeszcze kilkoro innych "yntelygentów" zechce zabrać głos i nie bawiąc się w niuanse i konwenanse wesprą jednego z kandydatów lub partię? Wtedy te 400 tysięcy może okazać się niewiele znaczącym detalem. Nawet Jarosław Jakimowicz może nie pomóc…

Donald Trump też już to wie.

Only the Young