Annuszka już rozlała olej
Do drugiej tury wyborów zostały zostały dwa dni, od północy cisza wyborcza, więc można spokojnie założyć, że "(…) Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i nie dość, że kupiła, ale już go nawet rozlała." Kandydaci właśnie tracą jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń, pozostaje im jedynie czekać na wyrok - któremu z nich przypadnie rola Michaiła Aleksandrowicza Berlioza, przewodniczącego organizacji literackiej Massolit, głowa którego z nich potoczy się po tramwajowych torach? Bo że to się stanie, zostało już przesądzone.
Sondażowe różnice są tak niewielkie, że wskazywać faworyta można jedynie kierując się własnymi przekonaniami i sympatiami. W podziale sympatii dzisiejsza Polska przypomina Stany Zjednoczone z czasu wyborów, w których triumfował Donald Trump. O wyniku przesądziły ręcznie przeliczane głosy, a ostatecznie wygraną dało 78 tysięcy. Polska dzisiaj, jak tamta Ameryka jest równo podzielona, rozcięta jak siekierą. Jeżeli miałby powtórzyć się amerykański scenariusz, to nasze wybory powinien wygrać kandydat, któremu uda się uniknąć wizerunkowych wpadek. Hilary Clinton przez większość kampanii w sondażach wyraźnie górowała nad Trumpem, a jednak na finiszu ujawniona przez WikiLeaks afera mailowa pogrążyła jej szanse.
Jednak w naszych realich niekoniecznie wizerunek będzie odgrywał rolę. Przywiązanie do kandydatów wygląda na zdecydowanie bardziej bezkrytyczne i przepływy nie są aż tak spektakularne. Andrzej Duda forsując walkę ze środowiskami LGBT+ nie stracił zbyt wiele w swoim elektoracie (raczej w ogóle nie stracił, a może nawet zyskał), deklaracja antyszczepionkowa też nie przyniosła spodziewanego załamania, nie szkodzi mu nawet jawnie antyniemiecka i antyżydowska retoryka ostatnich dni kampanii. Akt łaski wobec skazanego pedofila wyglądał na strzał w kolano, może nawet w oba, a jednak Duda tylko na chwilę stracił równowagę. Po prostu, przynajmniej według sondaży stoi za nim stabilny emocjonalnie i poglądami elektorat, któremu tego typu zachowania kompletnie nie przeszkadzają. Można nawet zaryzykować tezę, że są w pełni akceptowane, co widać choćby na filmach publikowanych w Sieci. Godnościowo-patriotyczna retoryka połączona z festiwalem obietnic przynosi dobre efekty.
Kandydat opozycji wykonał gigantyczną pracę, wchodząc do stawki w połowie wyścigu skutecznie odzyskał utracone tereny, a po pierwszej turze dogonił urzędującego cały czas konkurenta. Rafał Trzaskowski nie może liczyć na wsparcie tak jednolitego i wiernego elektoratu. Do drugiej rundy wchodził z 30. procentami głosów, do których z obozów przegranych konkurentów dołożył kolejnych kilkanaście. Widać z tego, że musiał czymś przekonać tych, którzy w pierwszej turze na niego nie głosowali. I tu pojawia się pytanie, czy przekonał ich swoimi programem, deklaracjami i tym, co jest kwintesencją kampanii wyborczych, czyli obietnicami? Czy raczej zyskał te głosy w następstwie prostego sprzeciwu wobec perspektywy zwycięstwa kandydata ubiegającego się o reelekcję?
Stawiam jednak na tę drugą możliwość. Jeżeli opozycyjny kandydat wygra, to nie dlatego, że porwał ludzi swoimi przymiotami, których oczywiście nie można mu odmówić, ale o jego zwycięstwie zdecydują głosy tych, którzy chcą wyprowadzki z Belwederu obecnego lokatora pałacu. O ile sympatycy Szymona Hołowni w większości wydają się skłonni swój głos bez oporów przenieść na Trzaskowskiego, to wyborcy lewicowi i konserwatywni zrobią to nie z sympatii, czy z powodu zbliżonych poglądów, ale przede wszystkim dlatego, że nie mogą znieść myśli o kolejnych pięciu latach Andrzeja Dudy na prezydenckim fotelu. To może okazać się za mało…
Pewnym zaskoczeniem może być to, że Andrzej Duda niewiele robi, aby spośród wyborców lewicy i Konfederacji "wyrwać" na finiszu te brakujące ułamki procenta, a jeżeli się stara, to nieudolnie. Mam wrażenie, że głównym celem jest zabetonowanie obecnego poparcia z nadzieją, że brakujące kilkaset tysięcy głosów da te kilka procent dzisiaj niezdecydowanych. Teoretycznie powinno to wystarczyć do zwycięstwa.
Bez względu na to, który z nich wygra, konsekwencje społeczne tych wyborów będą bolesne. Podział, z jakim mamy teraz do czynienia, nie ma precedensu w historii. Granica została wytyczona jasna i prosta - Polska konserwatywna i tradycyjnych wartości stoi dzisiaj naprzeciw Polski europejskiej i liberalnej. Ten podział można wytyczyć nawet geograficznie, ale podziały wewnątrz społeczeństwa będą o wiele bardziej głębokie. Krzyczący "tu jest Polska!", uzależnieni od benefitów państwa socjalnego już teraz z trudno skrywaną niechęcią patrzą na "elyty" i "europejczyków". Andrzej Duda nie ma oporów w podtrzymywaniu tej niechęci piętnując "warszawkę" i "krakówek", pomijając milczeniem, że to elity leczą, dają pracę, bawią, uczą i kształcą. Korzystają z tego także tradycyjne, konserwatywne rodziny z dziećmi 500+, które być może dzięki temu już za kilka lat do tej znienawidzonej elity będą aspirowały. Polska prawica wspierająca Andrzeja Dudę z lubością straszy lewicową rewolucją, zapominając przy tym, co w historii w największym stopniu przyczyniało się do rewolucyjnych zrywów. We Francji, w carskiej Rosji…
Wróćmy do Bułhakowa - przewodniczący Berlioz kilka chwil przed swoim tragicznym końcem, w rozmowie z demonicznym Wolandem dowiedział się, że "cegła (…) nigdy nikomu nie spada na głowę ni z tego, ni z owego". Wynik niedzielnych wyborów też nie będzie kwestią przypadku, ale zadecydują o tym nie siły diabelskie czy mistyczne przeznaczanie. O wyniku tych wyborów zdecydują przede wszystkim głosujący przeciw.
Ja będę przeciw.