Wakacje w czasach zarazy #1

Pierwszy wakacyjny piątek. Właściwie to ostatni piątek szkoły, ale tygodnie zarazy sprawiły, że znaczenie niektórych pojęć uległo modyfikacji. Obowiązek szkolny stał się obowiązkiem domowym, więc ostateczność tegorocznego piątku można traktować z lekkim przymrużeniem oka i sporą dawką wyrozumiałości. Tym razem (nie wszędzie) nie było wręczania świadectw, uroczystej akademii i łzy w oku nauczycielki rozstającej się z wychowankami na długie tygodnie. Zaraza zmieniła jednak dużo więcej, nie tylko formy przekazywania i przyswajania wiedzy, zweryfikowała też wakacyjne plany.

Rezerwacja kempingowego miejsca gdzieś we włoskiej Toskanii musiała zostać anulowana tak, jak dowolny inny plan podróży choćby odrobinę bardziej egzotycznej. Epidemiczne ryzyko i wynikające z tego ograniczenia wybitnie limitują wakacyjną aktywność, więc chcąc nie chcąc zaczynamy improwizować. Ja na pierwszy wakacyjny dzień zaimprowizowałem wyjazd na całodniową wycieczkę w nieodległe Bory Tucholskie, a celem głównym był Rezerwat Jeziorka Kozie z pływającymi torfowymi wysepkami. Jeżeli ktoś z czytających nie ma jeszcze sprecyzowanych planów, to być może też zainteresuje się tym kierunkiem. W podróży towarzyszyły mi moje wnuki, Kuba (6) i Kalina (9), więc właściwie wyjazd spełnił kryterium podróży rodzinnej i to z małymi dziećmi, co może mieć znaczenie dla chcących wybrać się w taką wyprawę.

Plan

Bory Tucholskie to miejsce fantastyczne, pełne ciekawych lokalizacji wartych odwiedzenia, uwiecznienia na fotografii i zapisania w pamięci. Dla mnie było to o tyle szczególne i sentymentalne, że mój pierwszy w życiu wakacyjny wyjazd kierował do Cekcyna - ponad 50 lat temu była to mała, biedna wioska, do której Fundusz Wczasów Pracowniczych wysyłał turystów z pobytem w prywatnych kwaterach. Nie miało to nic wspólnego z dzisiejszymi gospodarstwami agroturystycznymi, mieszkało się w jednej izbie, z jednym łóżkiem i gigantyczną puchową kołdrą, za łazienkę robiła miednica z zimną wodą, a "za potrzebą" chodziło się do oddalonej o kilkanaście metrów sławojki. To historia na odrębną opowieść, dzisiaj wygląda to zupełnie inaczej.

Podstawą planowania tego wyjazdu był fakt, że głównymi beneficjentami mieli być moi młodzi towarzysze podróży, więc plan musiał zapewnić atrakcje zarówno dla zafascynowanego techniką Kuby, jak dla trochę bardziej humanistycznej Kaliny. Budując trasę wyjazdu przyjąłem kilka punktów podróży, które uznałem za warte czasu. Startowaliśmy z Bydgoszczy, jeżeli ktoś będzie ruszał z Inowrocławia, to oczywiście do podanej przeze mnie trasy musi doliczyć ok. 100 kilometrów, a trasę zaplanowałem następująco:

  1. Stopka - rożen i skansen maszyn rolniczych, jeden z najlepszych grilli w regionie,
  2. Koronowo - dwa mosty kolejowe, w drodze powrotnej lody,
  3. Buszkowo - wiadukt kolejowy,
  4. Jeziorka Kozie - cel główny podróży,
  5. Fojutowo Zajazd - obiad i chwila rekreacji,

W zależności od czasu i pogody planowaliśmy jeszcze obejść okolice zajazdu w Fojutowie, które są naprawdę warte odwiedzenia, m.in. akwedukt z charakterystycznym skrzyżowaniem rzek płynących na dwóch różnych poziomach i wysoka wieża widokowa z panoramą całych Borów Tucholskich.

Podróż

Stopka

Wystartowaliśmy o godzinie 10:00 i korzystając z tego, że o tej porze ruch na drogach był jeszcze niewielki, po mniej więcej 25 minutach dotarliśmy do Stopki. Miejsce znane chyba każdemu, kto kiedykolwiek jechał trasą w kierunku Koronowa (Koszalina). Kiedykolwiek, bo grill funkcjonuje tutaj ponad ćwierć wieku i już dawno zyskał swoją w pełni zasłużoną renomę. Mięsożercy mogą posilić się różnymi mięsami i wędlinami przygotowywanymi na wielkim ruszcie, który przez cały dzień ani na chwilę nie jest pusty - grillowane są kilogramy karkówki, szynki, podrobów i kiełbas.

Rożno Stopka

Naszym celem nie był posiłek, pora była jednak zbyt wczesna, ale i tak zrobiliśmy sobie przystanek, żeby mój młody współpodróżnik i pasjonat techniki mógł z bliska obejrzeć, a nawet dotknąć zabytkowych rolniczych sprzętów - pługów, wialni, młocarni, itd. - i archaicznych maszyn parowych, które w przeszłości je napędzały. Setki eksponatów są wystawione na świeżym powietrzu, część pod zadaszeniami chroniącymi przed deszczem. Wszystkie w stanie co najmniej dobrym, a cała kolekcja jest naprawdę imponująca. Ograniczając się tylko do zwiedzania spędziliśmy w tym miejscu około 45 minut.

Koronowo

Następnym miejscem postoju było Koronowo, do którego dotarliśmy po około 20 minutach. W tym miejscu zaplanowałem wizytę na dwóch mostach kolejowych, które malowniczo wiszą nad Brdą. Na pierwszy ogień wzięliśmy bardziej oddalony most kolejowy zlokalizowany na północnej stronie miasta. Niestety, to był błąd. Z jakiegoś trudnego do wytłumaczenia powodu nawigacja w moim telefonie zaczęła wariować i kompletnie pogubiła się w wąskich uliczkach Koronowa. Namiętnie podpowiadała jazdę ulicami jednokierunkowymi, ale w kierunku akurat całkowicie przeciwnym do wymaganego znakami. Do tego zalecała skręcanie w lewo, nie informując wcześniej o konieczności skrętu w prawo. Nie wiem, jaka była przyczyna tych problemów, ale już do końca dnia komunikaty nawigacji bywały kompletnie irracjonalne.

Te zawirowania nawigacyjne sprawiły, że zaliczyliśmy spore opóźnienie, a pełni problemów dopełniło to, że gdy już dotarliśmy w okolice mostu kolejowego okazało się, że… nie możemy do niego się zbliżyć. Czerwone tabliczki informujące o zakazie wstępu skutecznie zmieniły nasze plany. Prawdopodobnie zakaz wynika z tego, że stan konstrukcji mostu jest fatalny i istnieje obawa o zdrowie i życie potencjalnych eksploratorów. Było to sporym rozczarowaniem, a jako, że czas uciekał nieubłaganie, odpuściliśmy już sobie odwiedziny mostu kolejki wąskotorowej. Ten jest w zdecydowanie lepszym stanie, dzisiaj służy jako kładka nad Brdą i leży na szlaku rowerowym.

Buszkowo

W okolicach godziny 12:30 dotarliśmy do kolejnego przystanku na naszej trasie - wiaduktu kolejowego w Buszkowie. Miłośnikom kolejnictwa ta konstrukcja jest dobrze znana. Efektowna, wysoka kamienna budowla wisi bezpośrednio nad drogą. Plan przewidywał wejście na wiadukt, jednak będąc już na miejscu zrezygnowaliśmy z tego zamiaru. Dostęp do wiaduktu jest bardzo trudny, w bezpośrednim sąsiedztwie nie ma możliwości bezpiecznego zaparkowania samochodu, więc trzeba przejść dłuższą drogę i to w niezbyt sprzyjających warunkach. Schody prowadzące na nasyp prowadzący do wiaduktu są ukryte w roślinnym gąszczu, do tego zarośnięte i omszałe odstraszają małoletnich eksploratorów. Wiadukt, mimo że solidny i wytrzymały, też nie zapewnia idealnego zabezpieczenia.

Buszkowo wiadukt

Po obu stronach ma co prawda poręcze, widać, że jest konserwowany i pod kontrolą, ale jednak dla małych dzieci nie jest to najlepsze miejsce. Ograniczyliśmy się więc do "dotykania oczkami" i uratowania kilku ślimaków, które wcześniejsze ulewy sprowadziły w pobliże asfaltowej drogi, po której wędrowaliśmy w pobliżu wiaduktu. Jeszcze przez chwilę kibicowaliśmy mrówkom, które upolowały rachityczną dżdżownicę i dzielnie próbowały wciągnąć ją do swojego mrowiska, a następnie ruszyliśmy do celu podróży.

Jeziorka Kozie

Jeziorka Kozie

Na miejsce dotarliśmy ok. 13:45. Zatrzymaliśmy się na malutkim leśnym parkingu i dzieci przebrały się w stosowny do okoliczności strój - długie spodnie i kalosze. Chociaż skwar lał się z nieba, było to wskazane z powodu zagrożenia kleszczami, a jeziorko, do którego zmierzaliśmy leży w gęstym lesie. Należy też pamiętać, że fauna Borów Tucholskich to także żmija zygzakowata, prawdopodobieństwo bezpośredniego spotkania jest co prawda minimalne, ale małoletnia wyobraźnia każe to widzieć zdecydowanie inaczej.

Od miejsca postoju do głównego celu wycieczki dzieli nas około 600 metrów, które przechodzimy twardą, dobrze utrzymaną gruntową drogą. Miłym odkryciem są olbrzymie pola jagodowych kłączy, które jak dywan pokrywają praktycznie cały teren między drzewami. Właśnie zaczęły owocować i bez trudu z jednego przykucnięcia można zebrać całą garść jagód. Nie są szczególnie imponujące, widać, że susza im nie służy, ale są. Smaczne, soczyste, aromatyczne, bez porównania lepsze, niż kupowane w supermarkecie borówki amerykańskie. I tutaj jedna uwaga - w okresie suszy obowiązuje zakaz wstępu do lasu, o czym informują stosowane znaki, więc jagodowe zbiory prowadziliśmy tylko w bezpośrednim sąsiedztwie drogi, którą się poruszaliśmy, ale i tak możemy je uznać za obfite.

Po kilkuminutowym spacerze docieramy do celu wycieczki. W małej dolince, wśród drzew, które rosną właściwie do samego brzegu, leży niezbyt duże, ale malownicze Jeziorko Kozie. Charakterystyczna ciemna, wręcz czarna barwa wody informuje o torfowym podłożu. Można się o tym przekonać stawiając stopę poza niskim drewnianym pomostem, którym zmierzamy bezpośrednio do brzegu jeziorka. Grunt ugina się miękko i w miejscu postawienia stopy wypływa woda, jak z wyciśniętej gąbki. Wokół całego zbiornika ciągnie się szeroki na kilkanaście metrów pas torfu, który na powierzchni wygląda jak reszta otaczającego lasu, rosną na nim krzewy i drzewa, ale stawiając na nim krok szybko przekonujemy się, że to złudne. Pod ciężarem człowieka grunt się ugina i faluje, chociaż ryzyko zapadnięcia się jak w bagnie jest niewielkie. Pamiętając, że jesteśmy w rezerwacie naszą aktywność eksploratorów ograniczamy tylko do mało inwazyjnego testowania najbliższego pomostowi obszaru.

Przy samym brzegu, na końcu drewnianego chodnika jest umiejscowiona mała ławeczka, na której można przysiąść i w spokoju delektować się widokiem i otaczającą naturą. Widać, że miejsce nie jest turystycznie wyeksploatowane, od chwili przybycia nie spotkaliśmy żywej duszy, jesteśmy sami. W kompletnej ciszy rozglądamy się za pływającymi wyspami, dla których tu przyjechaliśmy. Z młodości pamiętam taką wysepkę z całkiem sporym rosnącym drzewem, która powolutku dryfowała na środku podobnego jeziorka. Tutaj jednak szczęście nam nie dopisało. Kilka wysepek wiatr przywiał do brzegu i teraz w odległości kilku metrów od nas spokojnie czekały na zmianę kierunku wiania, a mimo to i tak prezentowały się ciekawie, wręcz imponująco.

Młodym podróżnikom nie popsuło to humorów. Tym bardziej, że w bezpośrednim sąsiedztwie pomostu namierzyliśmy kilka niewielkich otworów wypełnionych czarną wodą, które młodych zaintrygowały. Dziecięca ciekawość kazała znalezionymi w pobliżu patykami badać ich głębokość i jakież było zaskoczenie, gdy każdy kolejny, dłuższy kij nie sięgał dna! Ostatecznie znaleziona z pewnym trudem długa na około cztery metry gałąź pozwoliła zbadać dno pod naszymi stopami. Dosłownie, bo 30. centymetrowy otwór mieścił się pod naszymi stopami na wyciągnięcie ręki, co powodowało lekki dysonans, gdy uświadomiliśmy sobie, że pod nami jest woda i to głęboka na kilka metrów. Specyficzne uczucie.

W tym miejscu spędziliśmy około godziny z której część poświęciliśmy na zapoznanie się tablicami informacyjnymi ustawionymi przy wejściu, na których umieszczono praktycznie wszystkie ciekawe informacje związane z tym miejscem i okolicą - od okolicznej fauny i flory, aż po geologiczną strukturę zbiornika. W drodze do parkingu skosztowaliśmy kolejnych kilku garści jagód i kilkanaście minut po godzinie 15. ruszyliśmy do Fojutowa.

Fojutowo

Zajazd Fojutowo to jedno z bardziej znanych miejsc Borów Tucholskich. Po przybyciu na miejsce okazuje się, że trafiliśmy do wielkiego rozbudowanego kompleksu rekreacyjnego, z hotelem, restauracją i barami, a także dużym placem zabaw i sporym aquaparkiem. Wszystko ładnie zadbane, widać, że gospodarzom zależy na dobrej opinii gości. Ale widać też konsekwencje epidemicznych ograniczeń, część obiektów jest zamknięta, ludzi sporo, ale dużo poniżej możliwości. W tym miejscu zaplanowaliśmy posiłek i zgodnie z planem skorzystaliśmy z oferty restauracji. Dziecięce porcje dorsza i kurczaka okazały się całkiem spore, a makaron chorizo z suszonymi pomidorami nadspodziewanie smaczny. Potrawy w menu nie są szczególnie wyszukane, ale są naprawdę solidne, ładnie podane i… w zdecydowanie rozsądnych cenach.

Fojutowo Zajazd

Na realizację zamówienia trzeba odrobinę poczekać i ten czas małolaty wykorzystują na zwiedzanie okolicy. Dla dzieci jest tam sporo atrakcji, więc o nudzie nie było mowy, chociaż głód kazał co kilka minut sprawdzać, czy talerze nie trafiły już na stół. Po posiłku jeszcze krótka wizyta na placu zabaw i chwila żalu, że nie zabraliśmy kostiumów kąpielowych, bo aquapark tętnił życiem. Trzeba o tym pamiętać przy następnej okazji. W tym momencie dociera do nas informacja, że Inowrocław i Bydgoszcz zostały nawiedzone przez ulewy i burze, które zgodnie z prognozami zmierzają w naszym kierunku. Godzina zrobiła się późna i musieliśmy zrezygnować z planowanego zwiedzania okolic, chcąc uniknąć jazdy w deszczu. Ponadto chcieliśmy przed godziną 18. dotrzeć do Koronowa, żeby jeszcze skosztować jednych z najlepszych w regionie lodów tradycyjnych.

Powrót

Jednak już po kilku minutach jazdy pogoda zaczęła gwałtownie się zmieniać i kilkanaście kilometrów przed Koronowem jechaliśmy już w strugach deszczu. Ulewa była tak intensywna, że widoczność przed samochodem ograniczała się do kilkunastu metrów, jazda z prędkością większą niż 50 km/h wyglądała na niepotrzebną brawurę. Tuż przed miastem aura się poprawiła i deszcz, chociaż cały czas padał, nie był już tak dokuczliwy. Do punktu sprzedaży lodów dotarliśmy pięć minut po 18., jednak wbrew informacjom z Internetu, był nadal czynny. Warto było mimo deszczu tam trafić - wybierać można spośród kilkunastu klasycznych smaków i w opinii moich wnuków (w końcu to eksperci) były to jedne z lepszych lodów, jakie w życiu jadły. Moje dwie kulki lodów czekoladowych i pistacjowych każą się z tą opinią zgodzić.

Resztę drogi przejechaliśmy w deszczu, który chwilami był intensywny, ale nie psuł przyjemności z jazdy. Przed godziną 19. dotarliśmy do domu. Wyprawa trwałą dziewięć godzin i chociaż nie wszystko przebiegło zgodnie z planem, to i tak uważamy wyjazd za udany i ciekawy. To, czego nie udało się teraz zrealizować, poczeka do następnej okazji.

Podsumowanie

  1. Licznik samochodu po powrocie informował o przejechanych 209 kilometrach (z Inowrocławia należy doliczyć ok. 100 km),
  2. Samochód zużył 24 litry gazu LPG, koszt 47 złotych,
  3. Obiad - dwie porcje dziecięce i jedna normalna, z wodą mineralną - koszt 59 złotych,
  4. Wstęp na plac zabaw w Fojutowie, 15 złotych/godzinę - koszt 30 zł,
  5. Lody tradycyjne w Koronowie - 3 x 2 kulki z dodatkami, koszt 18 złotych.

Razem z portfela zniknęło 154 PLN - nie jest to mało, ale całodzienna wycieczka z kilkoma przygodami i całkiem sporą porcją wspomnień jest tego warta.

Wiadukt w Buszkowie można odwiedzić korzystając z oferty Koronowskiej Kolei Drezynowej, jednak trzeba uzbroić się w cierpliwość, bo w tej chwili z powodów oczywistych kursy wycieczkowe zostały wstrzymane. Wkrótce wszystko powinno wrócić do normy i będzie można przejechać się starym torowiskiem, m. in. także z przystankiem na wiadukcie w Buszkowie.

Można też zaplanować sobie pobyt weekendowy w Fojutowie z noclegiem w hotelu. Rodzinny pokój (2 osoby dorosłe i 2 dzieci), to wydatek 260 złotych za dobę, cena obejmuje śniadanie i wstęp na basen (1 godzina). Jeżeli jednak preferujemy mniej skomercjalizowane formy wypoczynku, to w całych Borach Tucholskich bez problemu można korzystać z wyjątkowo bogatej oferty gospodarstw agroturystycznych oraz zwykłych miejsc noclegowych w domach prywatnych. Nie trzeba też martwić się o sprzęt sportowy, po drodze minęliśmy kilka wypożyczalni oferujących od rowerów do kajaków i pontonów.

IMG_0127 IMG_0130 IMG_0110 IMG_0114 IMG_0125 IMG_0121 IMG_0126 IMG_0139 IMG_0142 IMG_0143 IMG_0177 IMG_0145 IMG_0162 IMG_0148 IMG_0149 IMG_0152 IMG_0153 IMG_2776 (1) IMG_0154 IMG_0159 IMG_0168 IMG_2788 IMG_2786
photo_size_select_actual 23