To był czwartek, 28 października 2019 r. W mieszkaniu na poddaszu Eugeniusz S. podgrzewał zupę. Od 15 lat używał kuchenki na butlę gazową. Tego dnia pił od rana. W pewnym momencie zasnął w pokoju tuż obok kuchni. - Kiedy się obudziłem, kaszlałem i było dużo dymu. Ognia za bardzo nie widziałem, może gdzieś tam się paliło - mówił w czasie przesłuchania. On przeżył, ale czad zabił niewinne osoby – panią Monikę i jej trzy aniołki: Oliwię, Zuzię i Lenę. Najmłodsza miała zaledwie trzy miesiące.
"Nie mogę wyjść, siedzę w wannie z dziećmi"
Łazienka znajdowała się na końcu korytarza, który przebiegał przez mieszkanie pani Moniki. To właśnie w niej kobieta szukała schronienia, gdy u sąsiada wybuchł pożar. Przed śmiercią wykonała kilka telefonów – m.in. do ojca dwóch starszych córek, który po chwili pojawił się na miejscu tragedii, a także kilkukrotnie dzwoniła pod numer alarmowy 112.
Jak wynika z naszych informacji, pierwszy raz połączyła się o godzinie 12.28. Rozmowa trwała półtorej minuty. Dyspozytorka wiedziała już wtedy, że mieszkanie jest zadymione, a kobieta siedzi z dziećmi w wannie. - W domu jest pełno dymu. Nie mogę wyjść, jestem w łazience, siedzę w wannie z dziećmi - krzyczała do telefonu inowrocławianka. O 12.30 zadzwoniła kolejny raz, a podczas ostatniej rozmowy połączono ją z dyspozytorem pogotowia ratunkowego. Mówiła, że nie ma już czym oddychać, a mężczyzna wydał polecenie, by przyłożyła dzieciom do buzi mokre ręczniki. Tak zrobiła, ale to nie wystarczyło.
- Dym ma to do siebie, że przenika wszelkie nieszczelności. Przy tak gwałtownym spalaniu, ilość wydzielanego dymu jest tak duża, że może wypełnić wszelkie luki. Stężenie było wtedy na tyle wysokie, że wyeliminowało tlen - zeznał podczas jednej z rozpraw biegły z dziedziny pożarnictwa.
Łazienka w mieszkaniu pani Moniki/fot. archiwum prywatne
Pomoc nadeszła za późno
W mieszkaniu było tak duże zadymienie, że strażacy nie widzieli własnych dłoni. Po około 10 minutach od rozpoczęcia akcji ratowniczej dotarli do łazienki. Szukali po omacku, dotykając rękoma podłogi. Znaleźli panią Monikę, Lenę, Oliwię i Zuzię, które już nie oddychały.
Od osoby, która zna szczegóły śledztwa, wiemy, że cała wanna była zalana wodą, pod drzwiami znaleziono mokre ręczniki, a wszystkie dzieci miały mokre włosy. To oznacza, że pani Monika działała według instrukcji dyspozytora pogotowia ratunkowego. Mimo natychmiastowej reanimacji, żadnej z ofiar nie udało się uratować.
- Widziałem, jak z mieszkania wyszedł strażak z dzieckiem na rękach. Z trzech metrów nie poznałem własnej córki. A to była Zuźka. Zszedłem z nimi do karetki, a pozostali ratownicy dalej szukali ludzi w mieszkaniu. W karetce nie zrobili kompletnie nic. Pytałem, czy moja córka żyje, prosiłem, by zaczęli coś robić. Powiedzieli, że nie mam przeszkadzać, bo córka nie żyje. Musieli mi to powtórzyć cztery razy. Widziałem przez otwarte drzwi karetki, że niosą Oliwię. Nie mieli gdzie jej położyć, więc położyli na ziemię. Strażacy starali się ją ratować. Obie dziewczynki były czyściutkie, nie miały nawet śladów osmolenia, jedynie lewa dziurka nosa była ubrudzona od dymu. Stałem przy Oliwii, kiedy wyszła kolejna ekipa. Musieli nieść wtedy Lenę, a później jako ostatnią Monikę. Położyli ją na ziemi i rozłożyli parawan - relacjonował na jednej z rozpraw sądowych pan Łukasz, ojciec Zuzi i Oliwi.
fot. Ino.online
Pułapka bez wyjścia
Podczas śledztwa oraz procesu sądowego przeprowadzono szereg dowodów. Jednym z nich była opinia dotycząca przyczyny powstania pożaru. Z naszych informacji wynika, że biegli ustalili, iż w mieszkaniu pani Moniki nie było żadnych zniszczeń termicznych, jedynie okopcenie. Ogień tam nie dotarł.
W chwili wybuchu pożaru drzwi wejściowe musiały być jednak otwarte. We wszystkich pomieszczeniach w jej lokalu okna były pozamykane. W ocenie biegłych wytworzył się ciąg kominowy, którego ujście znajdowało się w otworze wentylacyjnym łazienki. Pani Monika i dziewczynki znalazły się więc w najgorszym możliwym miejscu, bez możliwości ucieczki.
Eugeniusz S. wkrótce wyjdzie na wolność
Eugeniusz S. złożył wyjaśnienia i przyznał się do winy. Prokuratura zakwalifikowała czyn, jako "sprowadzenie zdarzenia zagrażającego życiu i zdrowiu wielu osób, które miało postać pożaru" i domagała się maksymalnej kary przewidzianej za takie przestępstwo, czyli ośmiu lat pozbawienia wolności.
Sąd zmienił kwalifikację prawną czynu na "sprowadzenie bezpośredniego zagrożenia niebezpieczeństwa zdarzenia zagrażającego mieniu wielkich rozmiarach i nieumyślne spowodowanie śmierci czterech osób", za co kodeks karny przewiduje karę do 5 lat pozbawienia wolności.
W konsekwencji sąd skazał Eugeniusza S. na 4,5 roku pozbawienia wolności. Mimo apelacji prokuratury, sąd wyższej instancji podtrzymał ten wyrok. To oznacza, że mężczyzna za kilka miesięcy wyjdzie na wolność, ponieważ na poczet kary wlicza się areszt, w którym Eugeniusz S. przebywał od końca października 2019 roku.
Eugeniusz S. na sali rozpraw w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy / fot. Ino.online
Artykuł poświęcony tragedii przy ulicy Orłowskiej powstał w ramach cyklu kryminalnego. Wcześniej pisaliśmy o zabójstwie 13-letniej Nadii. Informacje na ten temat znajdziecie TUTAJ.