"Mieszkałem w slumsach, ale dostałem szansę". Mistrz walczy z nowotworem

Rozmawiamy z Edmundem Borowskim, mistrzem Europy w sztafecie 4x400 metrów i legendą inowrocławskiego sportu, który zmaga się z nowotworem. Na portalu Siepomaga.pl trwa zbiórka na leczenie byłego wybitnego sportowca.

Joanna Labuda: Z tego co wiem, pana dzieciństwo w Inowrocławiu nie było łatwe. Co się wtedy działo?
Edmund Borowski: To był 1947 rok, kiedy przyjechaliśmy z Niemiec. Miałem wtedy dwa lata. Gdy zacząłem chodzić do szkoły podstawowej traktowano nas jak gestapowców. Byłem prześladowany i było mi bardzo ciężko. Chciałem być prawdziwym Polakiem i udowodnić to za wszelką cenę.

Sport pozwolił to osiągnąć?
Mieszkaliśmy na ulicy Dworcowej. Było tam duże skupisko młodzieży, która ze sobą rywalizowała. Ja byłem wysportowany, wyróżniałem się. Zaprzysiągłem sobie, że zostanę reprezentantem Polski. Chciałem nosić godło na piersi, mieć koszulkę i dresy. Wiedziałem, że tym udowodnię, że jestem Polakiem. Udało mi się to. Byłem szczęśliwy, kiedy jako nastolatek przyjeżdżałem do domu z zawodów i mogłem włożyć sportowy dres. Przywoziłem ze sobą pamiątki, z reguły były to słodycze, którymi częstowałem innych. Wtedy poczułem, że niektórzy mnie zaakceptowali. Musiałem się uczyć, trenować i jeszcze to wszystko znosić, ale przezwyciężyłem to.

Jak wyglądały początki kariery sportowej w Inowrocławiu?
Jestem wychowankiem klubu Noteć Mątwy, ale czekał na mnie Zawisza. W Bydgoszczy wiedzieli, że w Inowrocławiu jest taki Borowski, który biega na 400 metrów i zapowiada się na dobrego reprezentanta. Noteć dała mi wolną rękę. Pozwolili odejść do Zawiszy, żebym mógł się rozwijać. Później dostałem się do reprezentacji Polski.

DSC_0056

Jak pan wspomina pierwsze powołanie do kadry narodowej?
To był dla mnie szok. Poznałem wtedy Władka Komara, Irenę Szewińską, Ewę Kłobukowską. To była elita światowa. Gdy wchodziłem do reprezentacji, zrobili mi „chrzest”. Pamiętam, że dostałem go na pierwszych igrzyskach halowych w Pradze. Dostałem sześć porządnych klapsów, do tego małą szklaneczkę ginu i mandarynkę. Na tym się jednak nie skończyło. Był drugi chrzest. Mieliśmy jechać do USA, ale ze względu na wojnę w Wietnamie nie pojechaliśmy. Zorganizowano za to mecz z Rosjanami. Pojechaliśmy pociągiem do Kijowa. Po drugim "chrzcie", który wtedy miał miejsce, byłem pełnowartościowym reprezentantem Polski.

Osiągnął pan wielki sukces...
Moje największe osiągnięcia to złoty medal mistrzostw Europy w Budapeszcie w 1966 roku w sztafecie 4×400m z Andrzejem Badeńskim, Janem Wernerem i Stanisławem Grędzińskim. Już ich nie ma między nami. Zostałem sam. Później były Igrzyska Olimpijskie w Meksyku. Zajęliśmy czwarte miejsce, ale miałem ogromne szczęście, że tam byłem.

Sam udział w igrzyskach to pewnie ogromne emocje?
Dla każdego sportowca jest to najważniejsze osiągnięcie. Mistrzostwa świata czy Europy są ważne, ale tak naprawdę każdy chce być olimpijczykiem. To są zawody, na których poznaje się cały świat. Jest rywalizacja, ale jest też zabawa.

Sport dał panu szansę na lepsze życie.
Będę wracał do przeszłości. Wychowałem się w slumsach, a raptem dostałem tak dużą szansę. Gdy przeszedłem do Zawiszy, od razu lepiej nam się żyło. Nie poddałem się, miałem cel i to mi dało drugie życie. Sport daje człowiekowi mnóstwo możliwości. Można uczyć się, studiować, zdobywać nowe kwalifikacje. Wiem to po sobie. Skończyłem karierę, gdy wyeliminowała mnie kontuzja. Trafiłem do Zawiszy do sekcji piłki nożnej. Byłem trzecim trenerem od wytrzymałości i szybkości. Ukończyłem wszystkie niezbędne kursy na Akademii Wychowania Fizycznego, aby móc dalej pracować.

Kiedy wrócił pan do Inowrocławia?
W Inowrocławiu czułem się jak u siebie. Miałem już wtedy Hanię. Wiedziałem, że chcę wziąć z nią ślub. To był 1985 rok. Byłem już wtedy znaną osobą w mieście. Uważam, że dobrze i szczęśliwie się stało, że wróciłem.

DSC_0055

Kiedy się pan dowiedział o chorobie?
W 2006 roku pracowałem na oddziale rehabilitacji w szpitalu. Jeden z lekarzy zmarł na raka prostaty. Ludzie wpadli w panikę, każdy robił badania, ja także. Wtedy wyniki były w normie. Niestety, po trzech latach zgłosiłem się na kolejne badania i usłyszałem, że „jest źle”. Wynik biopsji i badań wskazał na nowotwór złośliwy. Poddałem się zabiegowi i chemioterapii na onkologii w Bydgoszczy. Wyszedłem z tego. Przez siedem lat miałem spokój, ale rak nawrócił. Około trzy tygodnie temu mój stan się pogorszył. Lek, który zostanie mi podany, w Polsce nie jest refundowany i nie jest dostępny. Dlatego założyliśmy zbiórkę, żebym mógł leczyć się w klinice w Berlinie. Pierwsze spotkanie odbędzie się 3 czerwca, a pierwszy wlew leku dziesięć dni później.

Z tego co wiem, założenie zbiórki nie przyszło panu łatwo.
Ja jestem po prostu za pomaganiem. Trzeba ratować każdego człowieka. Mam już 77 lat, niektórzy mogą pomyśleć, że jestem stary, że to żebranie. Zastanawiałem się nad tym, czy warto. Ale cieszę się, że rodzina i przyjaciele mnie zmobilizowali.

Ma pan na sobie koszulkę Manchesteru United. Jest pan fanem?
Tak i bardzo przeżywam obecną sytuację. Wiemy, że drużyna ma kryzys. Mój syn mieszka w Anglii i kibicuje Liverpoolowi, ale ja zawsze mówię, że jestem stały. Żona się śmieje: „on był stały, tylko one się zmieniały”. Czasami patrzy, jak cierpię, kiedy przegrywają. Mówi, żebym zmienił kanał, ale tak się nie da.

Czyli nie tylko lekkoatletyka.
Zawsze kochałem koszykówkę. Byłem na każdym meczu Noteci. Poznałem trenerów i zawodników. Zresztą pomagałem jako masażysta, kiedy akurat była taka potrzeba. Gdy grało Domino Inowrocław, Siergiej Żełudok także poprosił mnie o pomoc. Powiedziałem wtedy, że dopóki mam zdrowie, zawsze pomogę. Miałem dwa stoły do masażu. Robiłem to bezinteresownie. Niedawno się nawet odezwał i proponował, że gdy będę potrzebował, aby mnie podwieźć na badania, mogę na niego liczyć.

Zbiórka na leczenie Edmunda Borowskiego nadal trwa. Powstała na platformie Siepomaga.pl. Można ją wesprzeć TUTAJ.

DSC_0048