"Oczyszczający" rejs dookoła Antarktydy
Mariusz Koper morzu poświęca się intensywnie od ostatnich osiemnastu lat. Przez ostatnich dziesięć na akwenach żeglarz spędza około 7-8 miesięcy w ciągu roku. Żegluje rekreacyjnie, zaraża swoją pasją rodzinę i bliskich znajomych, stara się pływać nieutartymi szlakami, odkrywając przy tym nowe miejsca. O wyprawie na miarę światowego rekordu Guinnessa oraz pasji, która spełnia marzenia i dodaje sił przeczytacie w rozmowie poniżej.
Jakie to uczucie dokonać czegoś, czego nikt inny wcześniej nie dokonał?
Mariusz Koper: To jest dziwne uczucie... (śmiech) Może to nie jest najlepsze określenie. To jest olbrzymia satysfakcja. Świadomość, że w tym naszym małym świecie, była jeszcze jakaś biała plama, na tej żeglarskiej mapie świata i nam udało się tę plamę wymazać - to napawa niewątpliwie satysfakcją. Kiedy robiłem badania, takie rozeznanie przed wyprawą, to powiem szczerze byłem bardzo zaskoczony faktem, że żaden żeglarz wcześniej nie dokonał tego. Wzbudzało to we mnie pewne obawy.
To co ostatecznie zdecydowało o tym, że podjął się Pan wyzwania?
Mariusz Koper: Sama włóczęga po morzach by mnie nie satysfakcjonowała, gdyby nie było tego dodatkowego elementu w postaci wyzwań, które co jakiś czas muszę sobie stawiać. Tak, jak stawia się wyzwania w biznesie, tak stawiam sobie wyzwania żeglarskie. Jest to dodatkowy kop, motywacja do tego, żeby podnosić swoje kwalifikacje, rozwijać się. O samodzielnym pływaniu w rejony polarne myślałem od czasu, kiedy po raz pierwszy popłynąłem na Spitsbergen, czyli od 2001 roku. Nie płynąłem wtedy samodzielnie, nie byłem kapitanem jednostki. Miałem - szczerze mówiąc, niewysokie oczekiwania do tego, jak te wody i ten rejon odbiorę. Ostatecznie wszystko urzekło mnie do tego stopnia, że zapragnąłem wrócić tam samodzielnie. Pierwszym jachtem - "Katharsis", który nabyłem w 2001 roku nie udało mi się tam popłynąć. Opłynąłem nim świat dookoła, ale nie odważyłbym się wypłynąć na nim w rejony polarne. "Katharsis II" natomiast budowany był już z tą myślą, że w rejony polarne będzie wypływał.
Przed wyprawą, jak rozumiem - jacht został poddany niejednej próbie wytrzymałości?
Mariusz Koper: Musieliśmy sprawdzić, jak to wszystko funkcjonuje. Stąd było kilka rejsów i takie stopniowanie trudności. Pierwsza wyprawa była na Półwysep Antarktyczny za południowe koło polarne i tam okazało się, że jacht daje radę i załoga też daje radę. Lód jest największym niebezpieczeństwem w tych rejonach, lód w połączeniu z silnym wiatrem i z falami - to nie są "fajne" rzeczy, szczególnie przy braku widoczności. Podczas tej pierwszej wyprawy unikaliśmy tego lodu. Potem mieliśmy przejście północno-zachodnie w 2012 roku, czyli rejs z kanadyjskiej Nowej Fundlandii, ze wschodniego wybrzeża Kanady, poprzez Grenlandię, Arktykę kanadyjską do Zachodniej Kanady - Brytyjskiej Kolumbii i to był rejs bardzo wymagający i trudny, i tam nabrałem dużego doświadczenia i nabrałem też wiary w jacht. Wtedy narodził się pomysł opłynięcia Antarktydy.
Jak na ten pomysł zareagowała załoga?
Mariusz Koper: To wszystko długo trwało. Pierwsze rzucenie pomysłu było po przejściu północno-zachodnim, ale nie powiem, żeby był wtedy entuzjazm wśród członków mojej załogi. Było raczej niedowierzanie, czy jesteśmy w stanie to zrobić. Wtedy pomyślałem, że chyba rzucamy się na zbyt głęboką wodę – kolokwialnie mówiąc, że jeszcze jest na to zbyt wcześnie. Zdecydowałem się więc na jeszcze jedną wyprawę antarktyczną. To była wyprawa na Morze Rossa, czyli najdalej położone morze na południe. Pobyt tam wymagał bardzo dużego stopnia niezależności i przepychania się przez lody. Dotarliśmy do Zatoki Wielorybiej w zasadzie, jako pierwsza jednostka - na pewno pierwsza polska. Były znane mi tylko dwa jachty, które wybrały się na Morze Rossa. Jeden zatonął, a drugi musiał stamtąd uciekać. To było bardzo ważne doświadczenie, sprawdzić się w sztormowych warunkach w tamtych rejonach. Po tym byłem pewien, że możemy to zrobić. Po tej wyprawie, każdy, komu proponowałem wzięcie udziału w wyprawie - powiem tak - miałem nadmiar chętnych. (uśmiech)
Decyzja podjęta, część ekipy czekała już w Kapsztadzie, skąd startowaliście. Jednak rejs trzeba było przełożyć na inny termin. Dlaczego?
Mariusz Koper: Z powodu wiadomości o chorobie jednego z członków naszej załogi. U drugiej oficer "Katharsis II", Hanny Leniec zdiagnozowano raka piersi. Nie wyobrażałem sobie, że moglibyśmy wypłynąć bez Hani. Pływamy razem od 10 lat, jest jednym z trzech stałych członków załogi i jedyną, która nie opuściła ani jednego etapu żeglugi na "Katharsis II". Wiadomość o tym, że Hania ma raka piersi zszokowała nas. Pomimo tego, że cześć załogi była już w Kapsztadzie, bez wahania wszyscy pogodzili się z tym, że rejs jest odłożony. Dla załogi, ludzi, którzy prowadzą normalne życie, zorganizowanie sobie takiej wyrwy w życiu - kilkumiesięcznych urlopów bezpłatnych - no to jest duże zawirowanie życiowe, a tu nagle okazuje się, że nie płyniemy. Nie było jednak żalu.
Jak wykorzystaliście ten czas, bo wyprawę przesunięto o rok?
Mariusz Koper: To nam dało czas na przygotowania, jeszcze lepsze przygotowania jachtu. Natomiast dla Hani to była duża, dodatkowa motywacja, by stanąć na nogi, jak najszybciej.
Ze względu na okoliczności, rejs dedykowany był Amazonkom i odbył się pod hasłem "Badajmy Się Nie Dajmy Się"...
Mariusz Koper: Hania rozpoczęła taką akcję społeczną. Udzielała się, nakręciła kilka filmików, pokazała, że rak to nie jest koniec świata, że można z nim wygrać - szczególnie, jak się go wcześnie wykryje. Stąd ten apel do kobiet, żeby się badały, żeby nie słuchały takich błędnych przejawów myślenia, zabobonów typu – jestem młoda nie będę miała raka, mam małe piersi to nie będę miała raka, jestem w ciąży lub karmię to też nie będę miała raka, bo to wszystko jest nieprawdą. Ta choroba może dotknąć każdego, w każdym momencie życia.
Rok później, z tego samego miejsca – Kapsztad, z tą samą załogą, wyruszyliście w podróż. Jak przebiegała?
Mariusz Koper: Podróż miała kilka etapów. Założenie całego rejsu było takie, że będziemy płynęli na żaglach i że zrobimy pętlę wokół Antarktydy poniżej 60. równoleżnika. To jest taka umowna granica, wody Antarktyki liczą się na południe od niego i stąd zależało mi na tym, żeby tę całą pętlę wykonać (zamknięcie pętli zajęło polskim żeglarzom 72 dni 5 godzin 33 minut i 44 sekundy - przyp.red.). Pierwszy etap to było dopłynięcie do wód Antarktydy. Zdarzyły się drobne uszkodzenia, były dwa sztormy, które jednak nie wstrząsnęły nami za bardzo. Był to przede wszystkim okres takiej adaptacji, na tak niedużej przestrzeni, 9-osobową załoga, pozbywania się choróbsk, które przytargaliśmy ze sobą z lądu. Na samych wodach antarktycznych mieliśmy 7 sztormów ciężkich i pierwszy z nich spowodował, że miałem wątpliwości, czy my w ogóle z sukcesem dokończymy tę wyprawę. A to dlatego, że przez dwa dni nie upłynęliśmy nic do przodu. Mięliśmy drobną awarię obciągacza bomu, co przyczyniło się do tego, że nie mogliśmy postawić grota, przez co mieliśmy strasznie duży dryf, płynęliśmy tylko na małych, sztormowych żaglach przednich, płynęliśmy na boki, a nie do przodu. Ponadto, trzeba było uważać na góry lodowe, a fale sięgały nawet 10 metrów.
Ile sztormów łącznie doświadczyliście?
Mariusz Koper: Łącznie 17 sztormów - miały od 10 do 12 stopni w skali Beauforta.
Czy potem było już lepiej?
Mariusz Koper: Potem było już dobrze, do momentu, kiedy jacht zaczął pokrywać się lodem. Jest to niebezpieczne, bo liny zamarzają, nic nie działa – instrumenty przestają pokazywać cokolwiek, wszystko musieliśmy robić na wyczucie. Na szczęście to obladzanie nie było permanentne, poza tym walczyliśmy – mięliśmy młotki gumowe, którymi zbijaliśmy lód – było kilka takich sytuacji, ale na szczęście nie trwały one dłużej niż dwa, trzy dni. Jak już wspominałem, największym zagrożeniem podczas tej wyprawy był lód, który występuje w trzech postaciach – góry lodowe – zdarzało się, że w promieniu 6 mil widzieliśmy do 100 takich gór, od nich odpryskują bryły, nazywa się je growlerami, które unoszą się na wodzie i są wielkości pokoju (około 20 m2 – przyp. red). Pak lodowy to trzecia z postaci lodu, której się obawialiśmy.
Czy oprócz lodu, obawiał się Pan czegoś jeszcze?
Mariusz Koper: To czego ja się najbardziej obawiałem to ograniczenia widoczności i ciemnych nocy. W połowie lutego nadeszły te ciemne noce, byliśmy wtedy jeszcze przed Półwyspem Antarktycznym. Musieliśmy być bardzo ostrożni, ocieraliśmy się o lód, ale nigdy nie uderzyliśmy w niego z dużą prędkością.
Czy zdarzyły się takie dni, gdzie nic się nie działo i mogliście po prostu podziwiać widoki?
Mariusz Koper: Oczywiście. Były dni, kiedy świeciło słońce, były góry lodowe, które wyglądały pięknie, podpływaliśmy nawet bliżej nich, żeby zrobić jakieś fajne zdjęcie. Podpływał wtedy do nas też jakiś wieloryb... W ogóle wieloryby towarzyszyły nam, w większości czasu podczas pierwszej połowy rejsu. Ląd podczas całej wyprawy widzieliśmy dwa razy – były to Wysypy Balleny'ego, po 39 dniach żeglugi i potem Półwysep Antarktyczny.
Czy można uznać, że strach był wpisany w tę całą wyprawę?
Mariusz Koper: Tak, to jest morze, które potrafi być niebezpieczne wszędzie, statki przecież toną na prostszych akwenach niż ten. Wody Antarktyki mają to do siebie, że nie można tam liczyć na pomoc z zewnątrz. Strach jest wpisany w taką podróż. Każdy z członków załogi miał pewnego rodzaju obawy przed czymś i ja bardzo cenię sobie to, że potrafili to wyartykułować. Nikt nie zgrywał bohatera. Niektóre obawy się sprawdziły. Jednak nie wszystkie, na szczęście - np. nie straciliśmy takielunku, natomiast przy samym końcu rejsu, złamaliśmy bom.
Czy mając tak pochłaniającą pasję jest czas na normalne, rodzinne życie?
Mariusz Koper: Ta nasza żegluga jest intensywna i bardzo urozmaicona. Rodzina i przyjaciele przewijają się przez tę moją pasję i nie jest tak, że ja siedzę na wodzie non stop. Jak nabyłem mój pierwszy jacht, prowadziłem wtedy jeszcze bardzo intensywne życie zawodowe. Nauczyłem się wtedy pływać w taki sposób, że płynę, zostawiam łódkę, potem lecę z powrotem... Teraz to się wszystko unormowało. Cztery razy w roku latam do kraju i prowadzę normalny dom.
To czym zajmował się pan zawodowo i co, oprócz żeglowania, robi Pan obecnie?
Mariusz Koper: Byłem właścicielem wydawnictwa Nowa Era do 2008 roku, teraz inwestuję.
A skąd w ogóle wzięła się ta pasja do żeglarstwa?
Mariusz Koper: To w ogóle nie jest typowe, bo z reguły ludzie mają albo korzenie rodzinne, albo wychowują się nad morzem, jeziorem i od małego pływają i stopniują tym sposobem tę miłość do wody. Ja, jako mały chłopak pływałem trochę, ale to się nigdy nie przerodziło w nic poważnego. Dopiero, kiedy wyjechałem do Kanady i tam stanąłem po raz pierwszy na pokładzie większego jachtu, coś sobie uświadomiłem. Zobaczyłem, że z perspektywy jachtu świat wygląda zupełnie inaczej i że to wielkie miasto, Toronto, w którym mieszkałem też wygląda bardziej romantycznie. To spowodowało, że niemalże od samego początku zacząłem intensywnie żeglować, kształcić się, podnosić swoje kwalifikacje.
Ile miał Pan wtedy lat?
Mariusz Koper: Około 30.
Czy Pana zdaniem żeglarstwo w Polsce cieszy się popularnością?
Mariusz Koper: Nie znam aktualnych szacunków, kiedyś obiło mi się o uszy, że w Polsce jest około miliona żeglarzy. Żeglarstwo dominowało zawsze – początkowo to szuwarowe – małe jachty pływające po jeziorach, wraz z nastaniem wolności to się zaczęło zmieniać. To żeglarstwo jeziorne też już inaczej wygląda, jachty różnią się od tych, którymi pływaliśmy w latach 70., 80. , a żeglarstwa morskiego, wtedy praktycznie nie było. Bardzo mocno rozwija się też rynek usług czarterowych oraz rynek płatnych wypraw. Moim zdaniem zainteresowanie jest bardzo duże.
Jakie cechy trzeba posiadać, żeby być dobrym żeglarzem?
Mariusz Koper: Tak na szybko, co mi przychodzi do głowy, to umiejętność życia w grupie – to jest bardzo ważne, odludki się nie sprawdzają. To niemalże najważniejsza cecha. Otwartość – trzeba umieć pomagać, kiedy nie jest się o to proszonym i chłonność wiedzy. Im większa wiedzą, tym większa pewność siebie.
A odwaga - jest ważna?
Mariusz Koper: Odwaga... ale nie brawura. Ja bardziej od odwagi, cenię sobie spokój i opanowanie, które są ważne w sytuacjach krytycznych. A takich na morzu nie brakuje.
Nominacja do tytułu Żeglarza Roku, pierwsze miejsce w prestiżowym konkursie na Rejs Roku, to najświeższe wyróżnienia na Pana koncie. Czy są dla Pana ważne?
Mariusz Koper: Są ważne, aczkolwiek ja nie pływam dla nagród. Jest to miłe i wywołuje uśmiech na mojej twarzy, nigdy jednak nie motywowało mnie to do działania. Natomiast uważam, że rejsy ważne, należy w jakiś sposób promować. Przy okazji jest to forma promocji żeglarstwa i pokazywania ludziom – tym aktualnym adeptom i przyszłym, że potrafimy w Polsce robić fajne rejsy. Rok 2018 był rokiem wyjątkowym, bo były dwa wybitne rejsy, co się rzadko zdarza, czasami nie ma ani jednego, takiego mięsistego rejsu w danym roku. (uśmiech) Był to nasz rejs oraz samotny rejs dookoła świata na jednostce mniejszej niż 6,5 m, Szymona Kuczyńskiego. Tak się bardzo dobrze złożyło, że kapituła tej najbardziej prestiżowej nagrody uhonorowała "Srebrnym Sekstantem" oba rejsy, a nie próbowała wybierać, który był ważniejszy, bo to bardzo trudno porównać. A przy okazji są takie zabawy, jak wybieranie Żeglarza Roku 2018 – tutaj idziemy z Szymonem łeb w łeb, co też pokazuje, że te dwa rejsy są podobnie oceniane i postrzegane przez ludzi.
Czy ma Pan już wyznaczone kolejne cele, wyzwania żeglarskie?
Mariusz Koper: Z takich poważnych to w tym roku planujemy jeszcze raz wypłynąć na Antarktydę, ale tak bardziej turystycznie. Chcielibyśmy opłynąć biegun północy, podczas jednego sezonu letniego. Co będzie wyzwaniem również organizacyjnym z uwagi na to, że część przejścia jest pod jurysdykcją Rosji i wymaga specjalnych pozwoleń. To takie plany na najbliższe 2-3 lata, a poza tym - żeglujemy. (śmiech)
Dziękujemy za rozmowę
Przypominamy, że inowrocławianin Mariusz Koper został nominowany w konkursie magazynu Wiatr do tytułu Żeglarza Roku 2018. Głosowanie trwa do 31 stycznia pod tym adresem.