Jazz, gin, film - czy umiera we mnie wrażliwość?

Wielu moich znajomych codziennie o poranku w mediach społecznościowych zachęca, a wręcz namawia mnie, abym się uśmiechnął, bo życie jest takie piękne, a właśnie rozpoczynający się dzień przyniesie nam samo dobro.

A ja nic. Ten zapał moich znajomych do dzielenia się swoim szczęściem i radami, jak być zadowolonym z życia, zdrowym i bogatym, ich optymizm, te niezliczone zachwyty nad pięknem przyrody, urokami obcowania z naturą, podziw dla kształtów i kolorów kwiatów, świergotu dzikiego ptactwa – to już nie dla mnie. Wybaczcie.

W konfrontacji z moim złym samopoczuciem i stanem zdrowia, z tym co widzę za oknem, o czym czytam i oglądam w relacjach ze świata, całe to zachwycanie się i demonstrowanie zadowolenia wygląda fałszywie, a przynajmniej podejrzanie.

Podejmuję oczywiście próby uczestniczenia w tej obłudzie: chodzę na spacery po pobliskich parkach. Wymaga to ode mnie przełamania niechęci do przemieszczania się, a także nakładów finansowych, bo aby zwalczyć ból stawów i mięśni nie wystarcza już tani, powszechnie stosowany paracetamol i muszę zamawiać drogie leki przeciwbólowe przez Internet. Włóczę się, taki obolały, bez celu wzdłuż płynącej nieopodal rzeki, patrzę na ptactwo wodne; zginam obolałe plecy nad kwitnącymi roślinami; zadzieram wysoko głowę gdy w rozłożystych konarach stuletnich drzew próbuję wypatrzeć szarą wiewiórkę (bo rudych tutaj nie ma, wygryzły je na początku dwudziestego wieku szare, amerykańskie). Nasłuchuję bacznie, aby wyłowić z otaczającego mnie gwaru współczesności jakieś ptasie trele, ale nic i nic – nic mnie już nie cieszy, nic mnie już nie nęci. Najpiękniejsze wschody i zachody słońca, chmury, obłoki i inne okoliczności otaczającej mnie przyrody nie robią już na mnie najmniejszego wrażenia.

No i co wy na to, wy moi przyjaciele zauroczeni szczęściem i urokiem przemijającego świata?

Ciągle jednak, mimo upływających lat wrażliwy jestem na smak jałowcówki. Tutaj, gdzie teraz żyję, mówią na to gin. No niech tak zostanie. Jak zwał tak zwał.

W bardzo odległych czasach, gdy chodziłem do liceum, przytrafił mi się taki nauczyciel, który pozwalał „ściągać”. Po omówieniu jakiegoś tematu zapowiadał sprawdzian mówiąc tak: – Na następnej lekcji będzie klasówka. Przygotujcie sobie ściągi. Na początku myśleliśmy, że to żart, ale kiedy poprosił nas o pokazanie naszych pomocy naukowych i omówienie ich na lekcji, zrozumieliśmy o co mu chodzi.

Całe życie korzystamy ze „ściąg” nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Wszystko czego doświadczymy, każde wydarzenie, wszystko co przeczytamy, obejrzymy, czy zobaczymy – każda książka, film, wiersz, obraz czy wycieczka, rozmowa, nawet spotkanie w barze przy piwie (jałowcówce?) pozostawia w naszej pamięci ślad, który potem jest naszą ściągą.

Pamiętam upalny dzień, kiedy mieszkałem jeszcze w mieście uzdrowiskowym na Kujawach. Siedziałem na tarasie mojej ulubionej knajpy o dużo znaczącej nazwie Stara Apteka. Sączyłem gin z tonikiem z dużą ilością lodu, a z głośników płynęła znana melodia Beatlesów pod tytułem Srebrny młotek Maxwella. Autorem makabrycznej opowieści o studencie medycyny Maxwellu Edisonie, który za pomocą srebrnego młoteczka zabijał napotkanych na swojej drodze życiowej ludzi jest McCartney. Ciekawostką jest to, że w oryginalnym nagraniu tej piosenki Ringo Starr wystukuje metalicznie rytm na prawdziwym kowadle za pomocą kowalskiego młota. Kiedy tak sobie słuchałem tej piosenki sącząc orzeźwiającego drinka, podjechał biały kabriolet znanej marki. Wysiadła z niego atrakcyjna kobieta, a w samochodzie. pozostał pies. Pozostało to wszystko w mojej pamięci i po latach napisałem tekst o psie w kabriolecie, a mój przyjaciel Remi Juśkiewicz zrobił z tego piosenkę.

Lubię i lubiłem zawsze Beatlesów, gin, jazz i takie tam inne wytwory ludzkiej wyobraźni i technologii.

Taki Duke Ellington na przykład. Pamiętacie? No tak, przepraszam, nikt z nas żyjących, już tego nie może pamiętać kiedy w Sztokholmie fani zgotowali mu wielką uroczystość z okazji czterdziestych urodzin. Albo Goodman, ten jego klarnet. Kto to dzisiaj pamięta? A może polski jazz: Stańko, Komeda, Urbaniak, Jan Ptaszyn, Novi Singers, Urszula Dudziak, Aga Zaryan itd. itd.

No co? Znacie ich? No to słuchajcie zamiast wąchać kwiatki.

I jeszcze film przychodzi mi do głowy.

Dobre kino, to też sztuka. Nie jestem ani znawcą, ani nadgorliwym kinomanem, ale jest wiele filmów (podobnie jest z książkami), które pozostawiają swój ślad w moim umyśle. Często nie zdaję sobie z tego sprawy i dopiero po jakimś czasie wraca obraz, fraza, gest i zastanawiam się skąd się to wzięło. Ciekawostką jest to, że ja za cholerę nie pamiętam tytułów, nazwisk aktorów, reżyserów, scenarzystów. Pamiętam właśnie obrazy, sceny, anegdoty, czasami muzykę. Najbardziej podobają mi się filmy, które oglądam po przeczytaniu książki, według której zostały nakręcone. Swoją drogą: czy są książki, które napisano na podstawie filmu?

A w kinie bardzo lubię fantastykę naukową. Może to za sprawą przeczytanych we wczesnej młodości książek SF takich pisarzy jak Lem, Asimov czy bracia Strugaccy. Może dlatego, teraz pisząc ten tekst przypomniałem sobie tę książkę i ten film jako pierwszą pozycję z mojej subiektywnie ułożonej filmowej antologii. “Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” – podoba mi się ten tytuł książki z 1968 roku Philipa K. Dicka. Prawda że świetny? “Łowca androidów” nie brzmi już tak samo.

Przeglądając w pamięci obrazy filmowe, które miały na mnie wpływ zauważyłem, że większośc filmów to już dzieła archiwalne. Czy świadczy to o tym, że kino kiedyś było inne i niosło ważniejszy przekaz emocjonalny i intelektualny? A może my byliśmy bardziej wrażliwi, albo po prostu młodzi? A może i jedno i drugie?

Będąc młodym sanitariuszem pogotowia ratunkowego w mieście B., tuż po liceum, kończyłem pracę o 8.00 rano, kupowałem bułkę i colę i szedłem do kina na śniadanie. Kina w tym czasie na śniadanie serwowały ambitne filmy.

Tam poznałem Ingmara Bergmana reżysera, o którym mówili, że robi filmy dla psychiatrów. A może dla psychologów? Dawno temu to było, już dokładnie nie pamiętam. “Siódma pieczęć” – czy pamiętacie fabułę, ten szachowy pojedynek o wszystko? Dzisiaj w roku 2020, w świecie ogarniętym epidemią wirusa (nie ważne czy prawdziwą , czy wyimaginowaną na potrzeby tajemniczych władców), jakże staje się on aktualny. Odwieczna walka sacrum i profanum w filmie pokazana jako wędrówka średniowiecznego rycerza po kraju nękanym głodem i nędzą, zamieszkałym przez ludzkość oczekującą na koniec świata. Nie znalazłem wówczas w tym filmie wskazówek jak rozwiązać egzystencjalne tajemnice, ale dzisiaj wraca do mnie ten obraz w trakcie poszukiwania samodzielnej odpowiedzi na pytanie: jak żyć?

No to co? Po Bergmanie należy się nam chwila wytchnienia. Pora na jałowcówkę. Może w barze grającym obok Zbyszka Cybulskiego główną rolę w “Ósmym dniu tygodnia” Aleksandra Forda?

Kino, już od dziecka, ukształtowało moją osobowość i umysł na równi z książkami. Może nawet bardziej, bo jako wzrokowiec zapamiętuję łatwiej obrazy niż słowa. Mój dziadek Mikołaj i babcia Kunegunda (ładne imiona, co nie?) pracowali w bydgoskich kinach jako bileterzy. Miałem wstęp wolny i od najmłodszych lat byłem rezydentem kin w moim rodzinnym mieście. Kino to wspaniały wynalazek, a największym jego osiągnięciem, o którym marzyłem od zawsze oglądając amerykańskie filmy jest to, że teraz w kinie, patrząc na srebrny ekran, można jeść prażoną kukurydzę.

Dostrzegłem właśnie, że jest jeszcze bardzo dużo obrazów kinowych, takich perełek, które chciałbym przypomnieć, na temat których chciałbym podyskutować. Nie wiem jednak czy słusznie domniemam, że to tak jak z perłami rzucanymi przed wieprze: nikt się po nie, nie schyla. Świat zalewa tandeta i jak płynne gówno okleja nasze umysły. Nie chcemy już myśleć, a nie daj Bóg – dyskutować na jakikolwiek temat. Z głośników płynie disco-polo, bawią nas idiotyczne filmiki, kretyńskie memy, grafomańskie wypociny i kolorowe, tandetne gify. Jesteśmy tak sponiewierani umysłowo i intelektualnie przez media społecznościowe i dilerów prymitywnej rozrywki, że żal dupę ściska. Wybaczcie, ale musiałem to powiedzieć.

Sądzę, że niewielu czytelników ten tekst przeczytało, bo jest zbyt długi, a tak po prawdzie nikogo nie interesuje co mam do powiedzenia.

To nic – następnym razem zaprezentuję jakiś kretyński filmik, który wszystkich rozśmieszy.


Od redakcji:
Tym felietonem witamy w naszej gromadce zaprzyjaźnionego z nami od lat Wiesia Fałkowskiego, którego wielu naszych czytelników zapewne zna lub pamięta, a przynajmniej kojarzy. Teraz na emigracji, na szczęscie nie wewnętrznej, z dystansu tysiąca kilometrów będzie od czasu do czasu dzielił się z nami swoimi spostrzeżeniami, które być może ku rozpaczy wielu, zwykle nie mają nic wspólnego z kwestiami tak banalnymi, jak polityka czy ceny w parkomatach. Mamy jednak dziwne przeczucie graniczące z pewnością, że znajdzie wiernych czytelników, dla których jego frazy będą czystą przyjemnością.

Wiesiu, witamy.