I nastała cisza. Wreszcie
Kandydatów na radnych, burmistrzów, wójtów i prezydentów było widać na każdym kroku. Byli w internecie, na ulicy, w skrzynce pocztowej, na słupie oświetleniowym, na przyczepie, w telewizorze, w radiu, w gazecie, na telebimie i na płocie. Ci kandydujący na najważniejsze stanowisko w mieście prześcigali się w pomysłach, by zaistnieć. Zwoływali konferencje. Dużo konferencji. Zdarzało się po kilka jednego dnia. W różnych częściach miasta. Zazwyczaj na świeżym powietrzu. Część kandydatów występowała w otoczeniu osób ich popierających. Niektórzy mieli koszulki z nazwiskiem tego najważniejszego. Inni wyposażeni w tabliczki z hasłem wyborczym trzymali je wysoko nad głowami, by znalazły się w kadrze aparatu i kamery.
Podczas jednej z takich konferencji do kandydujących podszedł zaciekawiony, przypadkowy mężczyzna. Nawet nie wiedział jak to się stało, a już trzymał w ręce odpowiednią tabliczkę.
Nad prawidłowym przebiegiem konwencji i niektórych konferencji z uwagą czuwali, powiedzmy, PR-owcy. W określonych momentach wskazywali, by podnieść wysoko odpowiednią tabliczkę z nazwiskiem swojego wybrańca. Kiedy indziej stojąc gdzieś z boku zaczynali skandować wymyślone wcześniej hasła. Zwy-cię-żymy! Zwy-cię-żymy! Bywało sztucznie, bywało śmiesznie.
Jedni pokazywali dziury w drogach, by na drugi dzień usłyszeć, że dziur ubywa. Inni mówili, że tę inwestycję dałoby się zrobić inaczej, a w odpowiedzi słyszeli, że jest robiona tak dobrze, jak tylko się dało. Jedni chwalili się bezpartyjnością, a inni z dumą siadali przy wysokiej rangi politykach. Jedni wkraczali w kampanię z rozmachem dbając o to, by było bardziej medialnie, a inni robili to bez telebimów, kolorowych świateł i fruwających błyskotek. Jedni na potrzeby kampanii zaczęli wydawać swój tygodnik, bo w pewnym miesięczniku nie było dla nich miejsca.
Były teledyski z ujęciami z drona i specjalnie na tę okazję napisane teksty piosenek. W jednych pytano po co zmieniać coś, co jest najcudowniejsze, a w innych zapowiadano rozkwit sasanek. Zdarzało się, że w czasie konferencji jednych, w pobliżu pojawiała się przyczepa z wielkim zdjęciem kogoś innego, a dźwięki z megafonu stawały się jakby głośniejsze. Przypadek?
Zdarzało się, że jedni robili konferencję prezentując kompromitujące zdjęcia innych, a ci inni przychodzili na tę samą konferencję ze zdjęciami mającymi kompromitować tych pierwszych.
Nie brakowało oświadczeń, ripost, odpowiedzi i oskarżeń. Były odpowiedzi na odpowiedzi, riposty na oskarżenia i oskarżenia na riposty. Większość z tego typu tematów była gorąco komentowana w internecie. Niektórych opinii przybywało do godziny 15.30, a innych o późniejszych porach. Argumenty zarówno kandydatów, jak i komentujących w zdecydowanej większości opierały się na tym, że "moja racja jest mojsza, niż twojsza". Nawet jeśli gdzieś tam jakiś ułamek treści był merytoryczny, to czy ktoś go zauważył? Nudne, powtarzające się twierdzenia z czasem czytali prawie tylko ci, którzy mieli za zadanie napisać odpowiedni komentarz.
Od czasu do czasu w kampanii można było usłyszeć o programach wyborczych. Były obietnice. Dużo obietnic. Niektóre wydawały się realne, inne mniej, ale były też takie oderwane od rzeczywistości. "My zbudujemy, my damy, my przekażemy, my zrobimy, my utworzymy..." Było o pieniądzach. Tutaj milion, tutaj pięć. Naszym miastem zaczęli się interesować wysokiej rangi politycy, jeśli rozumieć rangę jako zajmowane stanowisko. Zaczęli pytać, dlaczego ktoś pracuje tam, gdzie pracuje. W odpowiedzi słyszeli, że w ich środowisku to dopiero można by na ten temat popytać.
Do ostatnich dni kampanii po mieście jeździł samochód z przyczepą reklamującą kandydata na prezydenta Inowrocławia, którego nazwiska w najbliższą niedzielę o dziwo nie będzie na kartach do głosowania. Przez okna z opuszczonymi szybami głośno wybrzmiewał "Dziwny jest ten świat" Czesława Niemena. No i jak tu się z tą tezą nie zgodzić?