Joanna Labuda: Co czułeś, kiedy ogłosiłeś zakończenie kariery?
Aleksander Filipiak: Chodziłem z tą myślą przez prawie dwa lata. W czerwcu 2023 roku przeszedłem operację serca. Już wtedy zacząłem się zastanawiać, czy to nie jest moment, żeby powiedzieć dość. Ale leżąc w szpitalu i wracając do formy, stwierdziłem, że muszę skończyć po swojemu. Nie przez kontuzję i nie przez chorobę. Chciałem wrócić na parkiet i zejść z niego o własnych siłach.
Początki rehabilitacji po operacji były naprawdę ciężkie. Miałem problem, żeby przejść dwa kilometry - zajmowało mi to nawet dwie godziny. Ale jestem uparty. Postanowiłem, że wrócę. I udało się. Wróciłem i dograłem sezon. Ale było mi mało. Chciałem zagrać jeszcze jeden cały sezon. Wtedy, w 2024 roku, karierę kończył Mikołaj Grod. Stwierdziłem, że może razem zejdziemy z parkietu. Ale kiedy on odchodził, ja wciąż miałem w sobie ten ogień. Wiedziałem, że to jeszcze nie teraz.
Awans Noteci do pierwszej ligi w 2024 roku był dodatkową motywacją?
Po tamtym świetnym sezonie i awansie chciałem, żeby Noteć ugruntowała swoją pozycję w pierwszej lidze. Nie chciałem, żebyśmy walczyli tylko o utrzymanie.
Ostateczna decyzja o zakończeniu kariery zapadła przed play-offami. Przed ostatnim meczem powiedziałem o niej tylko prezesowi. Chciałem, żeby to zachował dla siebie. Bałem się, że ktoś mógłby to źle odebrać – że już się poddajemy, że nie chcemy walczyć. Poza prezesem wiedziało jeszcze tylko kilka bliskich mi osób. Resztę poinformowałem dopiero po ostatnim meczu, na konferencji prasowej.
Emocje?
Szczerze? Było mi trochę smutno. Ale chyba jeszcze do końca to do mnie nie dotarło. Teraz czuję się lekko. Mam więcej czasu dla dzieci, dla rodziny. Już nie muszę pędzić z pracy na trening, odbierać dzieci, poganiać żony, a wiadomo, kobiety tego nie lubią (śmiech).
Myślę, że dopiero gdy ruszy nowy sezon, gdy zobaczę prezentację drużyny, pierwsze mecze, i nie zobaczę już siebie na parkiecie – wtedy to naprawdę do mnie dotrze. Mam nadzieję, że przyjmę to nie tylko ze smutkiem, ale i z uśmiechem. Bo coś się kończy, żeby coś nowego mogło się zacząć.
Wspomniałeś o problemach z sercem. Co to była za operacja?
Przeszedłem plastykę zastawki mitralnej. Zastawka w moim sercu nie domykała się prawidłowo – krew przepływała przez serce, a kiedy zastawka powinna się zamknąć, robiła to zbyt wolno, przez co część krwi się cofała.
Teoretycznie powinienem odczuwać zmęczenie, duszności, ale ja nie miałem z tym problemu. Grałem po 40 minut na parkiecie i nie czułem żadnych dolegliwości. To moja żona namówiła mnie na badanie. Najpierw ona zrobiła echo serca, które wyszło prawidłowo, ale gdy ja wszedłem do gabinetu, nie było już tak kolorowo.
Pierwszemu lekarzowi nie uwierzyłem. Poszedłem do drugiego, trzeciego – i każdy mówił to samo. Celowo nie mówiłem im, że byłem już u innych specjalistów, po prostu chciałem zrobić echo i sprawdzić. Za każdym razem diagnoza się potwierdzała. Po wizycie u trzeciego lekarza pomyślałem: "Okej, to już musi być coś poważnego."
Zrobili mi też testy wysiłkowe. I co ciekawe, lekarz powiedział, że gdyby nie echo serca, uznałby mnie za okaz zdrowia. Ale gdybym tego wtedy nie wykrył, za 20 lat mogłoby się to skończyć niewydolnością. A tak – naprawili wadę i moje serce jest teraz w pełni sprawne. Może ma trochę mniejszą wydajność, ale to też już wiek. Młodsi nie będziemy. Najważniejsze, że jestem zdrowy i mam dla kogo żyć.
Jak długo trwała przerwa związana z operacją i rehabilitacją?
Sam zabieg trwał kilka godzin. W tym czasie byłem podłączony do maszyn, które zastępowały pracę serca, płuc, wątroby.
W szpitalu spędziłem dwa tygodnie, choć początkowo miało być krócej. Okazało się, że byłem trochę słabszy, niż myślałem. Raz przeforsowałem się, zemdlałem i musieli mi przetaczać krew. Ale ogólnie dochodziłem do siebie dosyć szybko. Miałem zalecenie spacerowania – najpierw po 5 km, ale po dwóch tygodniach robiłem już 15. Dużo chodziłem. Żona mówiła, że może przesadzam, ale czułem, że to mi pomaga.
Po operacji moje serce biło bardzo szybko – miałem około 100 uderzeń na minutę, zamiast standardowych 70. Musiałem brać antybiotyki i inne leki. I wiesz, co było ciekawe? Dopiero kiedy wróciłem do treningów i odstawiłem tabletki, moje serce wróciło do normy. Organizm sam się wyregulował. Potrzebowałem wysiłku.
Udało Ci się w pełni wrócić do formy?
Do takiej, jaką miałem przed operacją, już nigdy nie wróciłem. Do tej szybkości, wydolności. Mimo wszystko i tak było super, bo mogłem grać na pierwszoligowym poziomie w koszykówce, choć nie było już tak samo. Do tego dochodziły kolana, bo przeszedłem w sumie trzy zabiegi. One już zawsze będą dawały o sobie znać. W końcu doszedłem do momentu, w którym wiedziałem, że nie mogę grać na poziomie, który by mnie satysfakcjonował. To też przyspieszyło moją decyzję o zakończeniu kariery.
Po tym, jak ogłosiłeś zakończenie kariery, wylała się fala miłości. Widziałam te wszystkie komentarze, wpisy – ogromna wdzięczność od kibiców za to, co zrobiłeś dla Inowrocławia i Noteci. Wiele osób pisało, że twoja koszulka powinna zawisnąć pod dachem hali. Widziałeś to wszystko? Jak to odebrałeś?
Tak, widziałem. Szczerze? Było to poruszające. Ja przez lata byłem skoncentrowany przede wszystkim na grze w Inowrocławiu. Wiele osób chce po prostu grać i zajść jak najwyżej. Ja chciałem to robić tutaj.
Wyjechałem na chwilę, ale marzyłem, by Noteć wróciła na najwyższy poziom, by hala znowu była pełna. Ta drużyna była obecna w moim życiu od zawsze. Pamiętam czasy, gdy nie mieliśmy jeszcze hali – jeździliśmy za Notecią do Barcina i do Mątew. Dopiero w 2000 roku wybudowano halę. Od samego początku byłem blisko tego klubu, jako dzieciak widziałem na meczach tłumy, sam nie raz siedziałem na schodach, bo nie było gdzie usiąść.
Gdy Noteć upadła, miałem wizję, że musi wrócić. Chciałem przyłożyć do tego rękę i zrobiłem wszystko, co mogłem. Te komentarze, które czytałem po ogłoszeniu zakończenia kariery, były dla mnie jak podsumowanie tych lat pracy. Poświęciłem grze w Noteci 13 lat życia i teraz wiem, że to wszystko miało sens i było warto.
Koszykówka w Inowrocławiu to wiodący sport. Często ludzie nie mają tu zbyt wielu atrakcji, a sobotni mecz to coś, na co się czeka i co łączy. Kiedy słyszysz ten doping, widzisz emocje kibiców, nawet po przegranych meczach, to wiesz, że jesteś częścią czegoś większego.
Ta fala miłości – jak mówisz – była jak zwieńczenie tej drogi. I naprawdę – czytałem to wszystko z łezką w oku. Z tego miejsca dziękuję kibicom.
Z perspektywy czasu – pamiętasz jakiś przełomowy moment w swojej karierze? A może najlepszy albo najgorszy mecz?
Najgorszy? Jednego meczu nie zapomnę. Graliśmy w pierwszej lidze przeciwko Śląskowi Wrocław. To na pewno była środa, choć nie pamiętam roku. Dzień zacząłem o 5 rano. Pojechałem na uczelnię, wróciłem koło 10:00, potem pracowałem do 16:00. Bez obiadu, bez siły. Wziąłem kofeinę w tabletkach, bo kawy nie lubię. I ta kofeina tak mnie pobudziła, że ręce mi się trzęsły.
Miałem zero na dziesięć z gry. Nie mogłem trafić spod kosza. Karol Michałek – serdecznie go pozdrawiam – powiedział mi po meczu: "Jeszcze raz zrobisz coś takiego – kofeina na pusty żołądek i zero jedzenia – to cię uduszę." No i nigdy więcej tego nie zrobiłem. Ale tego meczu nigdy nie zapomnę.
A z drugiej strony – najlepszy mecz?
Było ich sporo. Nie zawsze były związane ze statystykami, ale po prostu dawały ogromną satysfakcję.
A jeśli chodzi o przełomowy moment? Taki, który coś zmienił na zawsze?
Jednym z kluczowych momentów był mój powrót z Pogoni Prudnik do Noteci w 2017 roku. Zdecydowałem się na to, bo zrozumiałem, że moje miejsce jest tutaj. W Inowrocławiu była moja rodzina, mój klub. Wiedziałem, że nie chce grać dla kogoś, chciałem być tutaj.
Prudnik zrozumiał moją decyzję, zgodzili się na rozwiązanie kontraktu w trakcie sezonu. W Inowrocławiu przyjęli mnie z otwartymi ramionami.
A to był trudny czas dla Noteci – spadek z pierwszej ligi, problemy organizacyjne, wszystko się posypało. Graliśmy wtedy, jak to się mówi, za "paczkę ryżu". Ale zostałem. Z kilkoma chłopakami zdecydowaliśmy, że nie uciekamy, tylko walczymy tu.
Gdybyśmy wtedy odpuścili, klub mógłby się rozpaść. Myślę, że to był przełomowy moment – nie tylko dla mnie, ale może i dla całego klubu.
Który trener miał na Ciebie największy wpływ?
Na pewno trener Paweł Turkiewicz, z którym pracowałem, kiedy pierwszy raz wyjechałem z Inowrocławia do Gliwic. Dał mi dużo – nauczył, jak inaczej patrzeć na grę, szczególnie z perspektywy "jedynki", na co zwracać uwagę, jak analizować.
Ale był to wpływ zarówno pozytywny, jak i... trudny. Bo w kolejnym sezonie jego brak kontaktu z zawodnikami, pewna chłodna postawa, sprawiły, że nabrałem dystansu, grubszej skóry. Nauczyłem się, że koszykówka to jest też biznes. Że każdy myśli o sobie, o swoim wyniku, a dopiero potem o drużynie. I choć to było bolesne, bardzo mi pomogło zrozumieć realia. Za tę lekcję też jestem wdzięczny.
Noteć odpadła w play-offach. Co, twoim zdaniem, zarząd powinien zrobić, żeby realnie myśleć o awansie do ORLEN Basket Ligi?
W tym sezonie celem było utrzymanie, ale nigdy tak do tego nie podchodziliśmy. Walczyliśmy ambitnie – najpierw o pierwszą czwórkę, potem o ósemkę, i to się udało. Jak mówił prezes na zakończeniu, to duże osiągnięcie jak na beniaminka.
Jeśli myślimy o awansie, to na pewno potrzebne będą większe finanse. Ekstraklasa to inna skala – musimy mieć większy budżet niż w tym sezonie. A i tak nie mieliśmy najgorszego, pewnie gdzieś ze środka tabeli.
Potrzebne będą też korekty w składzie. Trener już jest podpisany, więc teraz wszystko zależy od tego, jaką wizję będzie miał – kogo dobierze, czy zostanie drugi trener. Ja nie miałem okazji jeszcze z nimi porozmawiać. Dużo zależy od szczegółów. Ale potencjał jest.
Czy możesz powiedzieć, kto był najlepszym albo najtrudniejszym przeciwnikiem, z którym grałeś? Albo zawodnikiem, z którym lubiłeś rywalizować?
Bardzo lubiłem rywalizować z Norbertem Kulonem. To zawodnik, który potrafił być naprawdę twardy, wręcz chamski w tej sportowej rywalizacji, wchodził w "trash talk", ale nigdy nie było w tym złośliwości pozaboiskowej. To było czysto sportowe. Po meczu zawsze zbijaliśmy piątkę, śmialiśmy się i rozmawialiśmy – żadnych złych emocji, żadnej nienawiści. A przy tym był bardzo wymagający.
Zresztą grał w ŁKS-ie Łódź, a to drużyna, która średnio nam leżała. Na szczęście w zeszłym roku udało nam się wziąć rewanż w drugiej lidze. Ale naprawdę lubiłem z nim grać.
A jeśli chodzi o zawodnika, z którym uwielbiałem trenować i grać, to na pewno muszę wspomnieć Kamila Maciejskiego – mojego przyjaciela. Serdecznie go pozdrawiam. Zawsze graliśmy na tej samej pozycji, więc rywalizowaliśmy głównie na treningach, ale nikt nie dawał mi takiej satysfakcji z rywalizacji jak on. Fajnie się razem nakręcaliśmy, rozumieliśmy się na boisku, uzupełnialiśmy. Raz grał jeden, raz drugi. Jeśli dobrze pamiętam, razem świętowaliśmy awans dziesięć lat temu. To są takie osoby, które na długo zostają w pamięci.
Przez wiele lat byłeś też kapitanem zespołu. Co dała Ci ta rola? Jak się czułeś jako kapitan?
Bycie kapitanem to naprawdę fajna sprawa, choć nie dla każdego. Uważam, że kapitanem nie może być osoba cicha, wycofana. To musi być ktoś z charyzmą. Ktoś, kto nie boi się powiedzieć prawdy, nawet jeśli chodzi o przyjaciela z drużyny. Czasami trzeba komuś powiedzieć wprost: "Słuchaj, weź się w garść, to co robisz, szkodzi drużynie".
Kapitan to też osoba, która – kiedy jest źle – zbierze wszystkich i powie: "Damy radę. Albo zrobimy to razem, albo nie zrobimy tego wcale". Dasz sygnał na boisku, rzucisz się po piłkę, poklepiesz po plecach, zmobilizujesz. Nie musisz być najlepszy technicznie, ale mentalnie musisz być silny, żeby wspierać zespół.
Czy to znaczy, że czasem musiałeś ryzykować swoją relację z innymi w drużynie?
Jestem osobą, która nie zwraca uwagi na to, czy ktoś mnie lubi. Mówię, co myślę. I tego samego oczekuję od innych. Nie lubię, gdy ktoś mówi mi jedno, a za plecami drugie. Wolę usłyszeć gorzką prawdę, ale prosto z serca.
Tak było choćby przed ostatnim sezonem. Trener powiedział mi wprost: "Słuchaj, przychodzi nowy zawodnik, możesz nie grać". I ja to przyjąłem. Nie miałem pretensji, nie chodziłem z pytaniami "dlaczego nie gram?". Wiedziałem, z kim rywalizuję i choć grałem mniej, to starałem się wspierać zespół inaczej – z ławki, dopingiem, dobrym słowem, radą. Starałem się jak najlepiej wywiązywać z roli, którą miałem.
Masz dwóch synów – czy któryś z nich podziela Twoją pasję do koszykówki?
Całe moje życie to koszykówka, trenuję od 20 lat. W domu jest mnóstwo piłek, stoi kosz, więc siłą rzeczy chłopaki wiedzą, jak rzucać, jak odbijać piłkę. Uwielbiają tu przychodzić i myślę, że każdy, kto bywa na hali, ich kojarzy.
Ale ja nie zamierzam ich zmuszać. Będę ich trzymał blisko koszykówki, ale jeśli powiedzą, że wolą coś innego – piłkę nożną, taniec, cokolwiek – to spróbujemy tego. Nie chcę ich skrzywdzić, narzucając swoją pasję.
Póki co mówią, że chcą grać w kosza jak tata. Ale to jeszcze dzieciaki, wszystko się może zmienić.
Zakończyłeś karierę zawodniczą, ale czy koszykówka nadal będzie obecna w Twoim życiu? Myślisz o roli trenera?
Mam już zrobiony pierwszy kurs trenerski, mam licencję. Ale czy będę trenerem? Nie wiem. Zawsze się zapierałem, że nie, bo to trudny kawałek chleba. Trener musi poświęcić jeszcze więcej czasu niż zawodnik. Planowanie sezonu, treningów, ról dla zawodników, analiza przeciwników. To ogrom pracy.
Nie mówię, że bym się w tym nie odnalazł, bo myślę, że mógłbym, ale na razie chcę odpocząć od koszykówki. Natomiast przy Noteci będę zawsze. Nie wiem, w jakiej roli, może kibica, może członka klubu, bo należę do stowarzyszenia, ale nie wyobrażam sobie nie przychodzić na halę. Koszykówka była, jest i będzie częścią mojego życia.