W środę w Sądzie Okręgowym w Bydgoszczy odbyła się kolejna rozprawa w procesie dotyczącym pożaru kamienicy przy ulicy Orłowskiej w Inowrocławiu, w którym zginęła 31-letnia Monika S. i jej trzy córeczki Oliwia, Zuzia i Lena. Na rozprawę doprowadzony został Eugeniusz S., jeden z lokatorów budynku, który według śledczych nieumyślnie doprowadził do tragedii.

Były naszą jedyną radością

Pożar w kamienicy przy ulicy Orłowskiej wybuchł 28 października 2019 roku. W środę sąd wysłuchał zeznań ojca dwóch dziewczynek, które tamtego dnia zmarły w wyniku zatrucia czadem. Kilka minut przed tragedią pan Łukasz odebrał telefon od swojej byłej partnerki, że w mieszkaniu pojawił się dym.

- Byłem kilka minut drogi od ich domu. Próbowałem się jeszcze dodzwonić do Moniki, ale nie odbierała. Z akt sprawy wiem, że dzwoniła wtedy pod numer alarmowy 112. Wbiegłem na piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie dziewczyn. Od sufitu do kolan był czarny dym. Nie mogłem oddychać, piekły mnie oczy. Było tak czarno, że nie widziałem nawet swojej ręki. Po chwili weszła straż pożarna - opowiadał pan Łukasz.

Sąd wysłuchał też wstrząsającej relacji mężczyzny, który obserwował, jak strażacy wynoszą z kamienicy ciała jego dwóch córek, ich matki oraz najmłodszej siostry.

- Widziałem, jak z mieszkania wyszedł strażak z dzieckiem na rękach. Z trzech metrów nie poznałem własnej córki. A to była Zuźka. Zszedłem z nimi do karetki, a pozostali ratownicy dalej szukali ludzi w mieszkaniu. W karetce nie zrobili kompletnie nic. Pytałem, czy moja córka żyje, prosiłem, by zaczęli coś robić. Powiedzieli, że nie mam przeszkadzać, bo córka nie żyje. Musieli mi to powtórzyć cztery razy. Widziałem przez otwarte drzwi karetki, że niosą Oliwię. Nie mieli gdzie jej położyć, więc położyli na ziemię. Strażacy starali się ją ratować. Obie dziewczynki były czyściutkie, nie miały nawet śladów osmolenia, jedynie lewa dziurka nosa była ubrudzona od dymu. Stałem przy Oliwii, kiedy wyszła kolejna ekipa. Musieli nieść wtedy Lenę, a później jako ostatnią Monikę. Położyli ją na ziemi i rozłożyli parawan - relacjonował ojciec dziewczynek.

Podczas rozprawy ze łzami w oczach zeznawał również dziadek Zuzi i Oliwii, który podkreślał ich bardzo bliskie relacje.

- Razem z żoną traktowaliśmy dziewczynki nie tylko jak wnuczki, ale jak własne dzieci. Były jedyną radością w naszym życiu, naszą nadzieją, mieliśmy tyle planów na przyszłość. 28 października nasz świat zmienił się na zawsze - powiedział 61-latek.

75450045-2348243628839721-843415999364464640-n

Ojciec: strażacy powinni wiedzieć, że na poddaszu są ludzie

W czasie zeznań ojciec tragicznie zmarłych dziewczynek i były partner Moniki S. zwrócił uwagę, że kiedy straż pożarna rozpoczęła akcję, ratownicy nie wiedzieli, że w mieszkaniu na poddaszu budynku przebywają ludzie. W aktach sprawy znajduje się natomiast informacja, że uwięziona w domu kobieta powiadomiła dyspozytora numeru alarmowego 112, że wraz z córkami znajduje się w łazience.

- Na podstawie wymiany informacji z numerem alarmowym 112 straż pożarna powinna wiedzieć, ze tam są ludzie. Strażak, który rozmawiał ze mną jako pierwszy, sprawiał wrażenie, że o tym nie wie. Drugi pytał, co tu robię, chciał żebym założył maskę, wypytywał gdzie jest prąd i gaz, ale nikt nie zapytał o łazienkę. Powiedziałem im jak wygląda rozkład pomieszczeń Moniki. Pierwsza grupa strażaków poszła do mieszkania oskarżonego. Dopiero, kiedy strażak przyjął do wiadomości, że w drugim mieszkaniu są ludzie, to skierował tam ratowników - zeznał pan Łukasz.

Z punktu widzenia strażaka, który w początkowym etapie działań dowodził akcją ratowniczą, warunki jakie panowały w kamienicy, bardzo utrudniały akcję poszukiwawczą. Wcześniej miał on zrobić rozpoznanie i zarządzić ewakuację mieszkańców.

- Dym był bardzo gęsty, a ratownicy, którzy poszli na poddasze, musieli być wyposażeni w kamery i aparaty powietrzne. Mieszkania na poddaszu (w sumie znajdują się tam trzy mieszkania - przyp. red.) przeszukiwało wtedy czterech ratowników. Lokal, w którym znaleziono ciała, posiadał okratowane okna, a pokoje były przechodnie, stąd konieczność przeszukania każdego miejsca, w którym mógłby schronić się człowiek. W takich warunkach weryfikacja odbywa się niemalże po omacku, metr po metrze. Znaleźliśmy cztery osoby. Wszyscy byli w łazience, która znajdowała się na samym końcu mieszkania - zeznał strażak, który początkowo dowodził akcją ratowniczą.

ahA

Odcięta droga ucieczki

Jak wynika z zeznań świadków, gdy dym pojawił się w mieszkaniu Moniki S., kobieta postanowiła schronić się z dziećmi w łazience znajdującej się na końcu lokalu. Strażak zeznał, że było to bardzo małe pomieszczenie bez okien i prawdopodobnie pozbawione wentylacji. Akcję ratowniczą utrudniły także kraty w oknach, które znajdowały się w innych pokojach.

- Kiedy w 2016 roku Monika przyjmowała mieszkanie, okna były już okratowane. Pan z Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej i Mieszkaniowej, który pokazywał nam lokal, tłumaczył, że kraty zostały założone na wniosek poprzedniej lokatorki, która także miała dzieci. Nasze córki były małe, więc uznaliśmy, że kraty mogą zostać, bo okna były nisko – 40 cm od podłogi. Myśleliśmy jednak, że skoro dostaliśmy mieszkanie do użytku, to mimo krat, wszystkie normy prawa budowlanego są tam zachowane. PGKiM to administrator publiczny, a mieszkanie dostaliśmy z zasobów miasta, więc byłem przekonany, że wszystko jest zrobione zgodnie z prawem - powiedział podczas rozprawy pan Łukasz, ojciec tragicznie zmarłych dziewczynek.

Oskarżony pozostanie w areszcie

Przypomnijmy, że o nieumyślne spowodowanie pożaru, którego następstwem była śmierć czterech osób, oskarżony jest Eugeniusz S., lokator budynku. Według śledczych feralnego dnia mężczyzna, będąc pod wpływem alkoholu, gotował obiad i zasnął. To w jego mieszkaniu pojawił się ogień, a czad przedostał się na korytarz i do mieszkania zajmowanego przez Monikę S. i jej dzieci. Grozi mu do ośmiu lat pozbawienia wolności.

- Pan Eugeniusz, jak nie pił, to niekiedy przychodził do mnie w odwiedziny. To nie był zły człowiek. Nie wiem, kiedy zaczął się u niego problem z alkoholem. Nigdy nie był wobec mnie agresywny, nigdy mnie nie zaczepiał. Na kilka miesięcy przed tą tragedią także przypalił garnek, ale wtedy sąsiedzi zareagowali na czas - zeznawała w sądzie jedna z jego sąsiadek.

Podczas środowej rozprawy obrońca Eugeniusza S. złożył wniosek o zaprzestanie stosowania wobec oskarżonego najsurowszego środka zapobiegawczego, czyli tymczasowego aresztowania. Sąd nie wyraził na to jednak zgody. Proces w tej sprawie ma zakończyć się w ciągu najbliższych miesięcy.

rozprawa2