Wyrwani z kontekstu
Dzisiaj Andrzej Duda był w formie, chociaż jeszcze dzień wcześniej nie była ona najlepsza. W telewizyjnym wywiadzie dla TVN24 został spytany o swoje słowa wypowiedziane w niedalekiej przeszłości, w których mówił o "wyimaginowanej wspólnocie". Każdy, kto pamięta tamto przemówienia nie ma wątpliwości, którą wspólnotę prezydent miał na myśli, bo charakter wypowiedzi jednoznacznie to podpowiadał. W rozmowie z dziennikarzem, na postawione pytanie Andrzej Duda udzielił długiej i mętnej odpowiedzi, której ostateczna konkluzja była jedna - jego słowa zostały wyrwane z kontekstu, a tak w ogóle to nie mówił o żadnej konkretnej wspólnocie, tylko właśnie o jakiejś wyimaginowanej, i że ani słowem nie wspominał w niej o Unii Europejskiej, więc wszelkie dywagacje na ten temat są nadinterpretacją.
Dzisiejsze przemówienie było naprawdę dobre, jednak mając na uwadze wszystkie minione lata bieżącej kadencji, to może ono wyglądać też na wyrwane z kontekstu. Od początku kadencji prezydent Duda prezentował co najwyżej eurowstrzemięźliwość, więc ten obecny euroentuzjazm i mocno brzmiące deklaracje o wpisaniu naszych związków z UE do konstytucji, mają jednak posmak fałszu. Nie tylko z powodu wcześniejszego ich braku. Nierozłącznym i chyba kluczowym elementem tych proeuropejskich deklaracji jest słowo "ale" - "musimy być w Europie, ale…", "Polska jest członkiem europejskiej rodziny, ale…", itd. itp.
Tak to Andrzej Duda dwukrotnie w ostatnich dniach został wyrwany z kontekstu. Ale nie był jedyny, z kontekstu została wyrwana też posłanka Krystyna Pawłowicz. Słowami rzeczniczki partii rządzącej Beaty Mazurek pani poseł została wyrwana z kontekstu PiS - "…nie jest członkiem naszej partii i wszystko, co mówi i robi, mówi i robi na własny rachunek, nie ponosimy za to odpowiedzialności" (cytuję z pamięci). Dziwne o tyle, że jeszcze niedawno do odpowiedzialności poczuwał się nawet prezes PiS, który w trosce o wizerunek partii próbował schować Krystynę Pawłowicz do przysłowiowej szafy. Niestety, nawet jemu się to nie udało.
Kontekst PiS w ostatnich tygodniach też uległ olbrzymiej transformacji i ktoś, dla kogo flaga UE jest "SZ-M-A-T-Ą" mógłby być dla partii kłopotliwym ciężarem. Antyeuropejskie poglądy posłanki Pawłowicz są powszechnie znane, ona sama specjalnie się z nimi nie ukrywa, a nawet z werwą je rozgłasza i potrafi ich bronić z wielkim zaangażowaniem. Dla pani poseł słowa rzeczniczki, paradoksalnie, nie muszą być złą informacją. Teraz, formalnie uwolniona z więzów lojalności może głosić dowolne tezy bez ryzyka, że ich groteskowość obciąży ugrupowanie idące po europejskie mandaty.
Korzystając z okazji Krystyna Pawłowicz wyrwała z kontekstu Radosława Sikorskiego, który na jej zaczepki zareagował impulsywnym "Bujaj się, wariatko". Wszystko działo się na Twitterze, gdzie pan minister z charakterystyczną dla siebie skromnością napomknął, że nowy cesarz Japonii to jego kolega ze studiów. Tu dała znać o sobie wyjątkowa zdolność Krystyny Pawłowicz, która w krótkim wpisie (240 znaków) sprawnie powiązała cesarza Japonii z dotacją na remont dworku w Chobielinie, o którą Radosław Sikorski niedawno się starał. Pan minister dotacji nie dostał, ale to w niczym mu nie pomogło, wg Krystyny Pawłowicz "wyłudzał publiczne pieniądze na remont swojej chałupy". Ministra emocje poniosły i odpowiedział, jak odpowiedział, co zbyt dyplomatyczne nie było.
I chyba już kilka sekund po wprowadzeniu ostatniego znaku z klawiatury musiał zacząć żałować. Wypowiedź ta natychmiast została podchwycona przez tych, którzy ministra sympatią darzą umiarkowaną i wylał się na niego potok krytyki, a wśród komentarzy wiele było jeszcze mniej dyplomatycznych. Od byłego szefa MSZ faktycznie można by oczekiwać większego rozsądku w dyskusji, ale akurat w tym przypadku moralne wzburzenie krytyków brzmi wyjątkowo słabo. W sumie to Krystyna Pawłowicz powinna być nawet zadowolona, że pan minister użył prawie że literackiego języka. Sama posłanka lat temu kilka, podczas burzliwych sejmowych obrad nie bawiła się w niuanse i powiedziała do posła Marka Balta z SLD mniej więcej to samo, co usłyszała od ministra, chociaż użyła tylko jednego słowa, którego zwykle używamy, gdy chcemy komuś zdecydowanie zakomunikować, żeby… sobie poszedł. Dla porządku dodam, że wśród purystów słowo to uchodzi za wulgarne.
Politycy z wszystkich stron często podkreślają, że najważniejszy jest kontekst i tylko w szerszym kontekście ich wypowiedź ma sens. Aż dziw bierze, że tak słabo sobie radzą z jego budowaniem. A zasada jest prosta - szanowni politycy, bądźcie precyzyjni i nie zmieniajcie poglądów między telewizyjnymi wywiadami. W epoce, w której nic nie ginie i nic nie będzie zapomniane, słowo rzucone nawet mimochodem na pewno będzie zapamiętane i kiedyś wróci w najmniej pożądanym momencie.
Najczęściej wyrwane z kontekstu.