Ponieśliśmy zwycięstwo czyli syndrom Zdanowskiej

Prezes Jarosław Kaczyński z nieskrywanym zadowoleniem po opublikowaniu sondażowych wyników wyborów, uśmiechając się zakomunikował - "wygraliśmy już czwarty raz". I patrząc tylko na co raz bardziej precyzyjne wyniki nie można prezesowi nie przyznać racji. 33% robi wrażenie i rzeczywiście pokazuje, kto te wybory wygrał. Przynajmniej arytmetycznie.

Jednak czy procenty publikowane w kolejnych informacjach PKW przełożą się na sejmikową władzę, nie jest już takie oczywiste. Patrząc indywidualnie na każde z województw, to oprócz jednego, w pozostałych porozumienie KO i PSL może skutecznie rozwiać sny o potędze PiS-u - w każdym z nich suma głosów oddanych na te ugrupowania najpewniej przekroczy 40%, co będzie gwarantowało skuteczne powstrzymanie partii rządzącej.

Jednak najboleśniejszym doświadczeniem PiS w tych wyborach są spektakularne porażki w większości dużych miast, w których jeszcze dwa tygodnie przed wyborami politycy prawicy z nadzieją zapowiadali zwycięstwa swoich kandydatów. Dosyć powszechne były opinie, że w miastach wojewódzkich walka potrwa przez dwie tury i tylko gdzieniegdzie wróżono zwycięstwo opozycji na pierwszym etapie. Ku zaskoczeniu wszystkich w pierwszej turze zapadły rozstrzygnięcia w 12 miastach wojewódzkich, a wynik we Wrocławiu cały czas oscyluje w okolicach 50% dla kandydata KO. Realnie jedynym miastem, w którym kandydat PiS zachował choćby iluzoryczne szanse na końcowy sukces, to Gdańsk, w którym różnica pomiędzy konkurentami jest faktycznie niewielka.

W mniejszych miastach kandydaci PiS też nie zachwycili, czego żywym przykładem jest Inowrocław. W wielu z nich wygrywali kandydaci komitetów lokalnych, nie mających w zapleczu żadnej partii, w wielu wygrywali kandydaci parlamentarnej opozycji. Gdy tylko opadną kampanijny kurz i emocje, zaczną się analizy i szukanie przyczyn, dlaczego jest tak słabo gdy miało być tak dobrze. 33% ugrane w większości na prowincji i wśród rolników, to jednak trochę liche pocieszenie w obliczu katastrofy wyborczej w dużych i średnich miastach.

Być może odpowiedzi należy szukać w Łodzi. Urzędująca jeszcze prezydent Hanna Zdanowska była bezpardonowo atakowana nie tylko przez lokalnego kontrkandydata z PiS, do walki z nią stanęli prominentni reprezentanci rządu, którzy chwilami wręcz "na wyścigi" kierowali pod jej adresem co raz bardziej prycypialnie brzmiące zarzuty, z groźbami usunięcia z urzędu włącznie. I jakoś nikt z pisowskich sztabowców nie dostrzegł pewnej prawidłowości - im bardziej zbliżali się do bandy w swoich atakach, tym bardziej rosło poparcie Zdanowskiej. Nawet oficjalny sondaż pokazujący 8% wzrost notowań tuż przed wyborami, nie zapalił czerwonej lampki u żadnego z nich. Konsekwentnie, do końca strzelali z najgrubszej amunicji nie zwracając uwagi na to, że pudłują.

W skali całego kraju końcówka kampanii wyborczej w wydaniu PiS była jakby kalką tego, co dało tej partii sukces w wyborach parlamentarnych - Polska w ruinie, układ, mafia i czas na dobrą zmianę. Im bliżej wyborów, tym bardziej kuriozalne argumenty krążyły w przestrzeni propagandowej, a kulminacją był anty-uchodźczy spot, o którym chyba sami autorzy nie wiedzą, dlaczego powstał i czemu miał służyć. Był taką wisienką na torcie brutalnej kampanii. Niestety, wisienką drugiej świeżości.

Możliwe, że właśnie ten mało finezyjny przekaz sprawił, że miejski wyborca, zdecydowanie bardziej liberalny i przy okazji nie skazany na tylko jedną stację telewizyjną, a co za tym idzie mniej podatny na jednostronną propagandę, zagłosował nie za Koalicją Obywatelską, a raczej przeciw Zjednoczonej Prawicy. Efekt jest taki, że polaryzacja elektoratów miejskich się pogłębia, ale szala przeważa w tę stronę, która sprawia, że rządzący mogą się poczuć zaniepokojeni.

Na miejscu każdego z wygranych w pierwszej turze postarałbym się o jakś dowód wdzięczności, który uroczyście lub kameralnie przekazałbym na ręce np. ministra Sasina, m.in. którego kampanijna aktywność, w mojej opinii, najbardziej przyczyniła się do tego, że miasta pokazały rządzącym żółtą kartkę. Nie bez przesady będzie stwierdzenie, że w niektórych z tych miast ta kartka już robi się pomarańczowa. Prezydent Ryszard Brejza też mógłby tę propozycję rozważyć - wygrał bezapelacyjnie mimo słabej i niemrawej kampanii, bo konkurenci sami zadbali o to, żeby nie musiał się stresować drugą turą wyborów.

Miniaturowy model solankowej tężni ładnie by się prezentował na ministerialnym biurku. I do tego czekoladki.