Za nimi kawałek Europy, Azja, Australia, Nowa Zelandia, a obecnie Ameryka Południowa, którą eksplorują już od ośmiu miesięcy. Chcą odwiedzić jeszcze Karaiby, Amerykę Północną i Afrykę, a nawet... Antarktydę. Podróżnicy mają za sobą wiele przygód - tych związanych z kosztowaniem dziwnych potraw oraz nowych doświadczeń życiowych, o których opowiedzieli nam w rozmowie poniżej.

Kiedy i w jakich okolicznościach pojawiła się myśl o podróży dookoła świata?

Magda i Przemek: Ta myśl, na początku marzenie, snuło się za nami od dziecięcych lat, od pierwszych podróży. Wtedy to było dla nas wielkie, nierealne coś… coś spoza kosmosu. Ten pomysł był z nami przez cały czas z tyłu głowy. Cicho siedział i czekał na swój moment. W między czasie były inne pomysły podróżnicze. Idea pęczniała w głowie, a czas upływał. Cały czas coś stało na przeszkodzie, a może tak nam się tylko wydawało, a chodziło o to, żeby podjąć tę decyzję. W końcu, dotarło do nas w tym samym czasie, że to może być ostatni moment, aby to zrobić, że albo teraz, albo nigdy. Nie tylko chodziło o to, ile mamy wiosen, ale też o to, że świat się bardzo szybko zmienia i zacierają się różnice, czyli to najciekawsze.



Czym zajmowaliście się zawodowo w Inowrocławiu? Czy trudno było zrezygnować z pracy?

M. i P.: Z Inowrocławia pochodzi tylko męska część składu. Tutaj się urodziłem, wychowałem, chodziłem do szkoły podstawowej i średniej. Magdzie, która pochodzi z Kielc, było chyba trudniej zrezygnować z pracy, ponieważ decyzja o podróży zapadła świeżo po otrzymaniu nowej, ciekawej pracy. Ja pracowałem zagranicą, i choć praca była dobrze płatna, to jednak decyzja o podroży była podjęta dużo, dużo wcześniej, a cel był jasny i wytyczony, i nie było już odwrotu.



Od czego zaczęliście planowanie podróży? Co ze sobą wzięliście?

M. i P.: Teoretycznie zaczęło się ono na wiele lat przed startem - od czytania książek, oglądania filmów podróżniczych czy udziału w takich też spotkania. A faktycznie, kiedy zapadła już klamka, trzeba było postanowić, w jaki sposób najlepiej i najszybciej można zebrać na to fundusze. Padło na prace zagranicą. Ponieważ wiedzieliśmy, że bagaż będziemy nosić na plecach, czasem po kilka godzin dziennie, więc chcieliśmy wziąć tylko to, co jest niezbędne i jak najmniej waży. Dlatego zwracaliśmy skrupulatną uwagę na kilogramy każdej pojedynczej rzeczy. Staraliśmy się skompletować jak najlżejszy ekwipunek, a w drodze go jeszcze redukowaliśmy. A składał się on z grubsza z: namiotu, śpiwora, maty, sprzętu fotograficznego, małego netbooka, z jednej pary butów i sandałów, sprzętu do gotowania, termosu, apteczki, odzieży - w tym na zimne, deszczowe i wietrzne dni i kosmetyków.



Pierwszy przystanek, pierwsze wrażenia?

M. i P.: Jeśli traktować ten przystanek dosłownie, to była to pierwsza noc spędzona na Węgrzech, gdzieś blisko skrzyżowania, gdzie wyrzucił nas polski kierowca, z którym zabraliśmy się z granicy polsko-słowackiej. On pojechał w stronę Rumunii, my następnego dnia mieliśmy jechać do Budapesztu. Było już późno i ciemno, żeby próbować jechać dalej, więc musieliśmy znaleźć miejsce do spania. Obok było małe miasteczko. Po szybkim rekonesansie znaleźliśmy szkołę z boiskiem, które wydało się najlepszym rozwiązaniem. Przytuliliśmy się do budynku. W nocy było około zera, ale nasze śpiwory zdały pierwszy test na medal. Rano, kiedy już byliśmy prawie zebrani, podeszły do nas panie ze szkoły i grzecznie poinformowały, myśląc, że planujemy się rozbić, że tutaj nie wolno. Na co my grzecznie odpowiedzieliśmy, że nawet nie przyszło to nam do głowy, tylko suszymy tropik od namiotu (śmiech). W pierwsze tygodnie, miesiące byliśmy podekscytowani i wszystko przeżywało się mocniej. Już namacalnie, wiedzieliśmy, że to się dzieje naprawdę (uśmiech).



Które miejsce, jak dotychczas wywarło na Was największe wrażenie?

M. i P.: Trudno wybrać jedno. Jest ich co najmniej kilka. Tęsknimy za Turcją, Turkami i zjawiskową Kapadocją. Nie zapomnimy nigdy gościny w irańskim Kurdystanie. Wrażenie na nas zrobił Ujgurstan i region przygraniczny z Tybetem. Bardziej niż podobały się nepalskie Himalaje i indyjski Ladakh. Spotkanie z Japonią i kulturą Tana Toraja (Indonezja) było wyjątkowe. No i nie może tu zabraknąć Patagonii, która mocno zapisała się w naszej pamięci.



Gdzie śpicie i co jadacie. Co najdziwniejszego udało się Wam spróbować?

M. i P.: Śpimy w najtańszych miejscach, u miejscowych, którzy nas zapraszają, u gospodarzy w ramach couchsurfingu, pod namiotem na campingu czy na "dziko" w przeróżnych, dziwnych miejscach. Stołujemy się w lokalnych garkuchniach i staramy się smakować wszystko, co nam wpadnie w ręce. Unikamy zachodnich restauracji dla turystów, bo nie po to się jedzie na drugi koniec świata, żeby jeść hamburgera czy pizzę (uśmiech). Jeśli możemy, gotujemy sobie sami i robimy dużo sałatek warzywnych i owocowych. Jeśli nie wszystkie to prawie wszystkie egzotyczne owoce, które widzieliśmy na marketach - smakowaliśmy i mamy swoje ulubione. Najdziwniejsze rzeczy, które jedliśmy? Ostatnio - hormigas culonas, czyli mrówki wielkodupne (śmiech). Wcześniej - cuy, czyli nasza świnka morska - narodowy przysmak Peruwiańczyków. Była też zupa z węża czy wino z węża, a raczej z wężem w środku. Mięso z alpaki, lamy, jaka czy kangura.



Jaki jest Wasz dzienny budżet?

M. i P.: Nasz dzienny budżet to 50 zł na osobę. I w większości krajów mieścimy się w nim, bez zaciskania pasa. Azja, gdzie spędziliśmy na razie najwięcej czasu jest generalnie tania. Nie żałujemy sobie próbowania lokalnych przysmaków. Wydajemy podobnie albo często mniej, niż żyjąc w Polsce. W droższych krajach, jak Japonia, Australia, Nowa Zelandia czy Argentyna oczywiście wykraczaliśmy poza ten budżet.



Na pewno przeżyliście już niejedną przygodę... Która zapadła Wam najbardziej w pamięci?

M. i P.: Tak, jest ich sporo. Można rzec, że są kwintesencją takiej podróży. Najczęściej są one związane z autostopowaniem. Na pewno nie zapomnimy nieprzespanej nocy spędzonej w opuszczonym meczecie w Iranie, gdzie jakby ktoś był z nami w środku, choć nikogo nie było… Czy noclegu w malutkim pokoju modlitwy na stacji benzynowej w Turcji, gdzie o 5 rano jeden z kierowców - w przeciwieństwie do innych odważył się wejść do środka i zaczął się modlić, siedząc przy samych nogach śpiwora Magdy. Przy każdym pokłonie, wychylał się bardziej w naszą stronę, próbując dowiedzieć się, kto leży obok mnie, bo Magdy nie było widać i nie powinno jej tam być. Nie zapomnimy gościny u Kurdów irańskich, gdzie przez kilka dni byliśmy przekazywani z domu do domu, za nic nie płacąc i jeszcze dostając prezenty. Kiedy chcieliśmy się zrewanżować, powiedziano nam, że jak wspomnimy o jakiejś zapłacie, to nas zabiją (uśmiech). Na długo zapamiętamy pewnego młodego Chińczyka, który chciał nam wykupić nocleg w hotelu, którym by nie pogardziła sama Madonna czy inna wielka gwiazda. Nie zgodziliśmy się na ten, ale musieliśmy się zgodzić na tańszy, bo postawił nas przed faktem dokonanym, a nie chcieliśmy mu sprawiać przykrości. A następnego dnia zostaliśmy przez niego zaproszeni do domu rodzinnego na lunch, najlepszy jaki jedliśmy w Chinach. Nie było dla niego problemu, dla nas zresztą też, że komunikowaliśmy się za pomocą tłumacza w telefonie (uśmiech). Przygodą jest też stopowanie w Japonii, gdzie autostop jest jak darmowa taksówka. Często zabierał nas ktoś, kto albo nigdzie się nie wybierał, albo jechał w przeciwnym kierunku.

Czy były momenty załamania, tęsknoty za krajem, domem?

M. i P.: Załamania, to może za dużo powiedziane. Ale trudne momenty, kryzysy, jak najbardziej były. Jeden z nich był wtedy, kiedy dowiedziałem się w Indiach, że mam przepuklinę. To oznaczało, że albo poddaję się operacji po drodze, z czym się wiązała kilkumiesięczna rekonwalescencja po, albo będę musiał się bardzo oszczędzać, czyli mogę zapomnieć o jakiś poważniejszych aktywnościach np. bardziej wymagających trekkingach. Na początku bardzo poważnie myślałem o operacji, ostatecznie zwyciężyła druga opcja, czyli próba oswojenia się z dolegliwością. Ani przez chwile nie brałem pod uwagę powrotu. Druga trudna sytuacja miała miejsce po 21 miesiącach podróży, zaraz po przyjeździe do Ameryki Południowej, kiedy to zostałem okradziony z wszystkich najcenniejszych i niezbędnych rzeczy. Tracąc paszport, wszystkie karty płatnicze, netbooka, sprzęt fotograficzny i inne, a co najgorsze - wszystkie karty, dyski i pendrivy ze zdjęciami, filmami i notatkami. To ostatnie bolało najbardziej, bo większość z tego nie została zgrana. Wtedy jedyny raz, jak do tej pory pomyślałem o wcześniejszym powrocie. Magdę na szczęście ominęły takie przygody. Ale ona za to bardziej tęskni.



Jak reagują na Was mieszkańcy danego kraju, miasta, wioski? Gdzie czuliście się do tej pory najbezpieczniej?

M. i P.: To zależy od kraju, miasta czy wioski. Generalnie, przyjmują nas z sympatią i z zainteresowaniem, nigdy nie spotkaliśmy się z wrogością czy agresją. Gdyby to porównać do tego, co przedstawia się w telewizji, to w żaden sposób się nie pokrywa z rzeczywistością. Ludzie są lepsi niż się ich maluje. Np. z Muzułmanami mamy tylko bardzo dobre wspomnienia, a przedstawia się ich w tak niekorzystnym świetle. Nasze doświadczenie pokazuje, że w krajach, które są albo niedawno były zamknięte jak np. Turcja czy Iran, ludzie są bardzo gościnni, otwarci i pomocni. Podobnie jest na prowincji i w biednych rejonach. Najgorzej wypadają duże miasta i miejsca mocno turystyczne, gdzie jest obojętność czy traktuje się nas jak chodzące dolary. Jeśli chodzi o kontynent, to najlepiej i najbezpieczniej, jak do tej pory, czuliśmy się w Azji.

Jak przemieszczacie się z miejsca do miejsca?

M. i P.: Tam gdzie się da, to autostopem. To on przynosi najwięcej przygód, na razie tylko dobrych i oby tak pozostało. Raz już też próbowaliśmy złapać jachtostop na Antarktydę. A w najbliższym czasie będziemy próbować na Karaiby. Poza tym, korzystamy z transportu lokalnego. Unikamy, jak ognia, latania. Z samolotu korzystamy, tylko wtedy, kiedy nie mamy innego wyjścia albo jest to w danym momencie jedyne słuszne rozwiązanie. Naszym zdaniem, latanie zabija podróżowanie i jest wbrew naszej filozofii - traci się wtedy, to co jest pomiędzy, a co jest często najciekawsze.



Jak określilibyście cel Waszej wyprawy?

M. i P.: Główny i ogólny, to realizacja dziecięcego marzenia o objechaniu świata dookoła. W trakcie podroży pojawiła się też myśl, aby spróbować odwiedzić wszystkie kontynenty, włącznie z Antarktydą. A tak konkretnie, to najważniejsi są dla nas ludzie-miejscowi, ich tradycje, obyczaje, zwyczaje, to co i jak myślą. Niemniej ich kuchnia. Dlatego bardziej interesująca jest dla nas prowincja niż miasta. Celem jest również docieranie do miejsc nieturystycznych, ale z tym, jak widzimy w trakcie, nie jest łatwo, bo takich białych plam niezepsutych turystką jest już mało. Także chcielibyśmy dać coś od siebie społeczności lokalnej, mamy tu na myśli wolontariat. Jeden mamy już za sobą, myślimy o kolejnych, w tym w Afryce.

Czy jest jakaś myśl przewodnia, która przyświeca Waszej podróży?

M. i P.: Jeśli chodzi o myśl przewodnią, to bliskie nam są słowa Marka Twaina: "Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj."

Jakie doświadczenia, dotychczas zdobyte uznajecie za najcenniejsze?

M. i P.: Najbardziej te doświadczenia, nazwijmy je "niematerialne", które są wynikiem obcowania z miejscowymi i z ich kulturą. To jest największą wartością tej podróży i zarazem lekcją. To oni pokazują nam inne spojrzenia na różne kwestie, inne myślenie, inne modele życie, nie znaczy, że gorsze. Ich życie uwrażliwia i bardziej uczula nas na różne problemy. Czasem pozwala bardziej docenić, to co mamy, a czasem karze się wstydzić za nasze - człowieka zachodu - postępowanie.



Czy myślicie już, co będziecie robić po powrocie? Na kiedy jest planowany?

M. i P.: Na pewno nie brakuje nam pomysłów. Również podróż przynosi ich wiele. Generalnie chcielibyśmy pozostać w branży turystycznej, czyli robić, to co lubimy. Lubimy gotować i jeszcze bardziej jeść i oboje od dawna myśleliśmy o własnej restauracji czy klubo-kawiarni. Gdyby to jeszcze udało się połączyć z hostelem, to już byłoby świetnie! Smakowaliśmy już wielu kuchni i spaliśmy w wielu miejscach, więc te zebrane doświadczenia na pewno się przydadzą. Myślimy też o organizowaniu alternatywnych wyjazdów w różne zakątki świata. Mamy też już pomysły na kolejne podróże, ale niech to pozostanie na razie tajemnicą (uśmiech). Jeśli chodzi o powrót to...Hm… Na pewno nie jest on zaplanowany na jakiś konkretny dzień. Od początku kieruje nami zasada, że wiemy kiedy ruszamy, ale nie wiemy kiedy wrócimy. Koncentrujemy się na następnym celu, którym teraz będzie Kuba. Od tego kiedy i jak się tam dostaniemy - bo chcemy jachtostopem - zależy dalsza droga. To co się dzieje po drodze weryfikuje nasze plany. Jesteśmy otwarci na to, co ona przynosi.

Powodzenia i dziękujemy za rozmowę.

Przemysław Szczepański i Magdalena Jarocka: My również dziękujemy! Zachęcamy też do odwiedzania naszego profilu na FACEBOOKU. [AJ]