Wydawać by się mogło, że dużo dzieje się w jej życiu, ale jak się okazuje - dzieje się o wiele więcej.

Zaczęło się od książek, które za sprawą ciężkiej i długotrwałej choroby, jaką przeszła będąc nastolatką stały się jej towarzyszem. W muzyce ceni sobie szeroko rozumianą krainę łagodności - Leonard Cohen, Władimir Wysocki, Żanna Biczewska czy Jacek Kaczmarski to nazwiska, które ją ukształtowały. Podróżuje, spaceruje, a w rozmowie zaczarowuje swoim głosem... A w teatrze? Tam jest niczym "matka o dyktatorskich zapędach". O wielkiej miłości do teatru oraz zbliżającej się "Arlekinadzie" przeczytacie w rozmowie poniżej.

Skąd w ogóle wzięło się u pani zamiłowanie do teatru?

Elżbieta Piniewska: Zamiłowanie do teatru pojawiło się u mnie, kiedy byłam uczennicą II Liceum Ogólnokształcącego im. Marii Konopnickiej w Inowrocławiu. Wszyscy kojarzą mnie z I LO, ponieważ pracuję tam już bardzo długo (uśmiech). Natomiast jestem absolwentką równie elitarnego liceum. Gdyby nie moja miłość osobista i wielka do polonisty, pana Stanisława Laskowskiego, to pewnie nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem. Zainteresował mnie językiem polskim i występami artystycznymi. Jako licealistka występowałam w licznych konkursach recytatorskich. Nie tworzyliśmy żadnej grupy teatralnej, natomiast mam taki epizod na Zamku u Anny Wazówny, ponieważ brałam udział w konkursie krasomówczym. Reprezentowałam wtedy województwo bydgoskie.



Czyli sama nie stawała pani na deskach teatru?

Elżbieta Piniewska: Nie. W takim regularnym teatrze ani licealnym, ani studenckim nie brałam udziału. Prawdopodobnie też z tego tytułu, że do dnia dzisiejszego nie lubię konkursów recytatorskich i nie lubiłam siebie recytującej. Konkursy takie uczą pewnych póz, stereotypów w recytacji. Wiem, że są związane z kulturą żywego słowa i jako polonistka czasami przygotowuje do nich, natomiast kiedy przychodzą do mnie adepci sztuki teatralnej, potrafię rozpoznać tych, którzy uczestniczyli w konkursach recytatorskich. Jest to pewien sposób deklamacji, a nie mówienia. W teatrze trzeba mówić - prosto, zwyczajnie, naturalnie. Teatr kojarzy mi się z prawdą, a recytacja czasami ze sztucznością. Powiedziałam coś kontrowersyjnego, nie wiem czy mnie polonistki nie pozabijają, ale trudno. (śmiech) To jest również mimika – często człowiek, który recytuje, nie zdaje sobie sprawy, że podnosi brwi i ja wtedy chodzę i np. "biję" po czołach.

To dlatego żartobliwie mówi się, że jest pani "teatralną matką o dyktatorskich zapędach"?

E.P.: (z uśmiechem) Trzymam teatr żelazną ręką, bo w teatrze musi ktoś rządzić i w teatrze musi ktoś wiedzieć też, jaki efekt chce uzyskać. Jednak bardzo dużo rozmawiamy, słucham młodzieży i wiele ich pomysłów jest wprowadzanych.

Czy według pani życie to teatr?

E.P.: Teatr nigdy nie jest 1:1 w stosunku do życia, bo wtedy to jest tania publicystyka. Posłużę się tutaj innym cytatem, ze Stanisława Ignacego Witkiewicza: "Wychodząc z teatru człowiek powinien mieć wrażenie, że obudził się z jakiegoś dziwnego snu (...)". Sen może być snem realistycznym, metafizycznym lub mówiąc językiem młodzieży – teatr może być odjechany. (śmiech) To jest właśnie wyznacznik tego, że teatr nie jest życiem, ale może być substytutem życia. Tak to nazwijmy. Może ukazywać, niczym w zwierciadle co się dzieje wokół nas, w Europie, w świecie – jak najbardziej. Jednak może być zupełnie oderwany od rzeczywistości.

A w takim razie, na co nie ma miejsca w teatrze?

E.P.: Właściwie to wypadałoby powiedzieć, że w teatrze powinno być miejsce na wszystko, co jest w życiu. Jeżeli jest miłość, nienawiść lub jeśli rzeczywistość wymaga opisu brutalnego - to i brutalizm w teatrze jest potrzebny. Realizowałam kiedyś monodram, który opowiadał o kibolach i w związku z tym trudno było mówić ze sceny językiem salonów. Jestem polonistką i dbam o kulturę żywego słowa, ale dopuściłam w tamtym momencie ze sceny – może nie wulgaryzmy, ale na pewno brutalizmy i kolokwializmy. W teatrze może być też miejsce na nagość, jeżeli jest ona sfunkcjonalizowana. Jednak, jeżeli teatr ma epatować nagością albo brutalizacją języka bezsensownie – to na to nie ma miejsca w teatrze.

Tak wiele obejrzanych spektakli... Ma pani jakiś swój ulubiony?

E.P.: Jeżeli chce się uczestniczyć w kulturze i ją tworzyć to trzeba ją oglądać, konsumować, czuć i dotykać. Uwielbiam teatr Warlikowskiego, w tej chwili jest to Teatr Nowy. Uwielbiam go za eksperyment, za próbę dotarcia do głębi naszego "jestestwa". Do dnia dzisiejszego dwa spektakle są dla mnie majstersztykiem - "Anioły w Ameryce" oraz "Bachantki". To jest ten teatr, który mnie frapuje, fascynuje, który odkrywam nieustająco. Kiedyś byłam wierna Teatrowi Staremu jeszcze za dyrekcji Jana Klaty. Poza tym jeżdżę na spektakle, w których grają już moi uczniowie, aktorzy. To też jest istotna, taka moja peregrynacja teatralna.



Z filmami jest tak, że można niektóre z nich oglądać wiele razy. Czy ze spektaklami jest tak samo?

E.P.: Ze spektaklem jest inaczej, bo film będzie zawsze ten sam – tylko my będziemy inni. Więc, jak ja oglądam kilka razy "Zieloną milę", oczywiście rozczulam się w tych samych momentach, bo Tom Hanks jest zawsze taki sam. Natomiast, jeżeli mówimy o spektaklu – ostatnio widziałam dwa razy spektakl "Kinky boots" z Kubą Szyperskim, moim byłem aktorem Inowrocławskiego Teatru Otwartego i to były dwa zupełnie inne spektakle. Ci ludzie byli już z różną wrażliwością, inaczej się zachowywali. Ten odbiór filmu i spektaklu nigdy nie będzie tożsamy.

Komedia czy tragedia?

E.P.: Zdecydowanie tragedia. Komedia jest oczywiście takim remedium na wszelkie szarzyzny życia. Zupełnie niedawno byłam w Teatrze Kamienica na spektaklu "ZUS czyli Zalotny Uśmiech Słonia" i ubawiłam się. Jednak zapomniałam o tej komedii natychmiast po tym, jak z niej wyszłam. Komedia to jest tylko ten moment, w którym się śmiejemy, dlatego wolę tragedię. Są spektakle, które oglądałam bardzo dawno temu, a mogę o nich cały czas rozmawiać. Te emocje, z tych spektakli są we mnie. Także zdecydowanie nie komedia.

Proszę o dokończenie zdania: Gdybym nie była nauczycielką...

E.P.: Byłabym reżyserem radiowym. Chciałam studiować w Katowicach, bo jedynie tam był ten kierunek. Jednak ze względów osobistych – bardzo wczesnego macierzyństwa nie mogłam zrealizować tego marzenia. Jako młoda mama stwierdziłam, że to nie jest moja droga życiowa i zostałam przy zawodzie nauczyciela. Mnie fascynuje głos. Uwielbiam słuchowiska radiowe. Ludzi poznaję bardziej po głosie niż po wyglądzie. Parę razy usłyszałam komplement, że mam "radiowy głos". Kiedyś, jak prowadziłam konferansjerkę przy Orkiestrach Dętych w Solankach, jedna z kuracjuszek podeszła do mnie i powiedziała "a ja myślałam, że to Edyta Wojtczak".

Ma pani jeszcze jakieś inne pasje, poza teatrem?

E.P.: Ostatnio jedna z moich uczennic sprzed 20 lat, napisała do mnie i zapytała "a u pani profesor jak zawsze olimpiada i teatr?". I w tym momencie uświadomiłam sobie, że przez 20 ostatnich lat w ogóle się nie rozwinęłam. Trochę smutno mi się wtedy zrobiło, bo powinnam była odpowiedzieć, że są jeszcze tysiące innych rzeczy, które robię. Działania samorządowe może nie są dosłownie moją pasją, ale jest to dziedzina, którą odkrywam, udzielam się również w różnych akcjach charytatywnych, które zaspokajają określone potrzeby. Być może te moje pasje są tak absorbujące, że na inne, nowe nie ma czasu. Imponują mi ludzie, którzy rozwijają się w wielu dziedzinach, takie osobowości renesansowe, a ja wielu rzeczy nie umiem i czuję się trochę, jakbym została z tyłu. Czasami, jak tak sobie siedzę w teatrze, zastanawiam się czy ten świat jest dla mnie otwarty, czy pewne dziedziny się przede mną zamykają.

A teraz o "Arlekinadzie" - wkrótce kolejna edycja wielkiego święta teatru. Skąd wziął się pomysł?

E.P.: Pomyślałam, że zorganizuję festiwal taki, na jakim sama chciałabym być. Jeżdżę dużo z młodzieżą - ze względu na liczne obowiązki teraz może trochę mniej, ale zawsze czegoś się nie dostawało na różnych festiwalach. A to wody i jedzenia, gdzieś jury było mało kompetentne, gdzie indziej znowu była mała scena albo trzeba było spać w szkole i myć się w jednej łazience. Kiedy pozbierałam te wszystkie doświadczenia, stwierdziłam, że jestem w stanie przygotować taki festiwal, który będzie spełniał różne oczekiwania. Nie tylko artystyczne, bo chcę bardzo podkreślić, że bycie organizatorką takiego festiwalu jest związane z pewną odpowiedzialnością – również za czas wolny młodzieży. Za to jakie warsztaty zaproponujemy, za to co będą jedli, pili, gdzie spali, itd. To ma być dla wszystkich fajna przygoda. Nie zapominajmy, że przyjeżdżają z uczestnikami również dorośli ludzie, którzy są przyzwyczajeni do określonych warunków.



Pamięta pani pierwszą edycję festiwalu?

E.P.: Pierwsza "Arlekinada" była porażką! (śmiech) Dziś już wiemy, że potrzebne są odsłuchy, żeby było wiadomo kto, co i komu ma wręczyć.

Jaka rolę obędzie odgrywał Inowrocławski Teatr Otwarty w tym wydarzeniu?

E.P.: Podczas dwóch pierwszych edycji brałam udział w tym konkursie ze swoim teatrem. Doszłam jednak do wniosku, że to było bez sensu. Byłam wtedy w trzech osobach boskich – dyrektor artystyczny festiwalu, reżyser i konferansjerka – za dużo rzeczy na głowie. ITO jest obecny na "Arlekinadzie", ale w roli wolontariuszy.

Czy jest to Festiwal dla każdego?

E.P.: Jeśli chodzi o wstępujących to nie. Trzeba mieć talent, umieć się zorganizować i przedstawić. Natomiast, jeżeli chodzi o odbiór to możemy powiedzieć, że dla każdego. No może z wyjątkiem małych dzieci. Spektakle, które zakwalifikowaliśmy charakteryzuje różnorodność. Będą Metamorfozy Owidiusza, Sławomir Mrożek, spektakl oparty tylko i wyłącznie na doniesieniach prasowych...

Jakie były kryteria wyboru uczestników tegorocznej "Arlekinady"?

E.P.: Wszystkie zespoły reprezentowały określony poziom artystyczny, natomiast mi zależy również na publiczności. Zależy mi również na pokazaniu pewnej oferty teatralnej. Stawiam na różnorodność – dlatego będzie monodram i zespół dwudziestoosobowy, przedstawienie o bardzo skromnej scenografii i takie pełne przepychu, jest komedia i jest tragedia. Mieliśmy również dwa przedstawienia, które mówiły o tej samej kwestii - wybraliśmy jeden z nich.
#okno#"Staram się, żeby za każdym razem w jury było jakieś nazwisko. Wiem, że być może brzmi to komercyjnie, ale z drugiej strony, jeżeli mamy przyciągnąć ludzi do teatru, coś musi być tym magnesem."#end#
Nastąpiły zmiany w składzie tegorocznego jury. Co się stało?

E.P.: W składzie jury będzie Łukasz Maciejewski i Jerzy Rochowiak. Miała być Joanna Kulig, ale aktorkę zatrzymały ważne zobowiązania zawodowe. Jednak mój zbawca, który nazywa się Łukasz Maciejewski ratuje mnie za każdym razem i udało nam się namówić wspólnie panią Dorotę Segdę. Jest to aktorka związana z Krakowem, ale przede wszystkim jest to pani Rektor Akademii Teatralnej. Szersza publiczność z pewnością kojarzy ją z seriali. Staram się, żeby za każdym razem w jury było jakieś nazwisko. Wiem, że być może brzmi to komercyjnie, ale z drugiej strony, jeżeli mamy przyciągnąć ludzi do teatru, coś musi być tym magnesem. Zależy mi również na tym, żeby pomiędzy jury, a uczestnikami konkursu była interakcja.

Dziękuję za rozmowę.

23 i 24 marca odbędzie się już 16. edycja Ogólnopolskiego Festiwalu Małych Form Teatralnych "Arlekinada". W tym roku chęć uczestnictwa zgłosiło aż 21 grup teatralnych ze szkół ponadgimnazjalnych i placówek oświatowo-wychowawczych z całej Polski.
#list#Do finału zakwalifikowanych zostało 9 z nich. Pierwszego dnia Festiwalu na deskach inowrocławskiego teatru zobaczymy Teatr "Avis" z Nowej Soli, Teatr "Montaż" z Gdańska, Teatr "Agrafka" z Chełmna, Teatr "Doraźny" z Ostrowca Świętokrzyskiego oraz Teatr "Ekspozycja" z Poznania. W sobotę wystąpią Teatr "NOVI" z Tarnowa Podgórnego, Teatr "Cedeen" ze Świdnicy, Teatr "TU" z Czarnkowa oraz Teatr "CBR’60" z Brodnicy. Główną atrakcją tegorocznej "Arlekinady" będzie występ Pawła Domagały.#end# Odbędą się również warsztaty z ruchu scenicznego - "Marzyciele", które poprowadzi Katarzyna Peplinska. Specjalnie dla samych uczestników Festiwalu oraz wolontariuszy swój występ zaprezentuje bydgoski teatr improwizowany "wymyWammy". Organizatorami są: Samorząd Województwa Kujawsko-Pomorskiego, Miasto Inowrocław, Kujawskie Centrum Kultury i I Liceum Ogólnokształcące im. Jana Kasprowicza w Inowrocławiu. [AJ]