Zawód na całe życie praktycznie rzadko już się zdarza, a Pan swój wykonuje od blisko 50 lat

Zbigniew Raczkowski: Tak, w przyszłym roku będzie 50 lat, jak działa orkiestra. Natomiast pracownikiem kopalni jestem od siedemdziesięciu lat.

No to, jak to się zaczęło... Jakie były początki orkiestry?

W 1968 roku po pierwszomajowym pochodzie, ówczesny dyrektor Orzechowski zwołał nas i powiedział, że nie jest przyzwyczajony do tego, żeby górnicy szli bez orkiestry. Róbcie co chcecie, powiedział - pieniądze są i na przyszły rok ja chcę iść z orkiestrą. A co my na to? Nie ma sprawy! Zaczęliśmy od kompletowania instrumentów, wsiedliśmy w autobus i pojechaliśmy na Śląsk. Zabraliśmy ze sobą muzyka, który przed wojną był w orkiestrze 59. Pułku Piechoty, także on wiedział, co potrzeba. Po powrocie z instrumentami do Inowrocławia, ogłosiliśmy w gazecie i radiowęzeł był wtedy, że tworzymy orkiestrę i żeby się ludzie zgłaszali. Zgłosiło się dużo pracowników, którzy grywali na skrzypcach, gitarach i którzy znali nuty. Zaczęliśmy próby.

Ile osób było na początku?

Oj, dużo nas tam było na początku. Niektórzy rezygnowali, bo podczas nauki gry na trąbce, przez te ustniki zęby im się trzęsły i się wystraszyli, że im powylatują. (śmiech) I tak się nas zostało trzydziestu czterech.

Zatem zaczęły się próby...

Tak, trenowaliśmy i jak już stwierdziliśmy, że coś umiemy, to ogłosiliśmy już tak oficjalnie, że będzie generalna próba i tak 20 października 1968 roku utworzyła się Orkiestra Dęta Kopali Soli. Chodziło nam na początku o to, żeby nauczyć się parę marszy, żebyśmy na tym pochodzie (pierwszomajowym - przyp. red.) jakoś poszli.



Jak wyglądało pierwsze wystąpienie?

To był 1 maja 1969 roku. W międzyczasie załatwiliśmy mundury - nowiutkie z guzikami, emblematami i do tego te czapki - to jak żeśmy wyszli, to szok zrobiliśmy. Ludzie pytali skąd ta orkiestra, bo nikt nie wiedział, że kopalnia ma swoją orkiestrę. Podczas tego pochodu żeśmy nie stawali pod trybuną, jak teraz - tylko przeszliśmy przed nią. Nie byliśmy jeszcze na tyle wprawieni, więc nie chcieliśmy się zblamować.

A potem jeszcze więcej prób?

Tak trenowaliśmy dużo i od 1973 roku zaczęliśmy już koncertować. Mieliśmy kilka swoich utworów i zaczęliśmy też brać udział w konkursach. Pierwszy był we Wrocławiu na Dniach Solnych - i tam pomimo tego, że byliśmy młodą orkiestrą, zdobyliśmy puchar. Potem zaczęliśmy również pokazywać się w naszym regionie. I tak za sprawą dyrektora Ślizowskiego, który też lubił orkiestrę, zaczęliśmy organizować konkurs Orkiestr Dętych w Inowrocławiu. Ale jeździmy po całej Polsce i sporo nam się tych medali i pucharów nazbierało.

Czym zajmował się Pan w kopalni, zanim powstała orkiestra?

Pracowałem na warzelni i byłem w ekspedycji. Ale zarazem miałem zespół mandolinistów i byłem w chórze.



Czyli muzyka od zawsze Panu towarzyszyła. Prawdziwy człowiek orkiestra.

Tak, muzyka to od zawsze. Jak byłem malutki to latałem do "59", (59. Pułk Piechoty - przyp. red.) bo o 8.30 wychodzili z koszarów i szli na mszę do Kościoła Barbary. Moja mama już wiedziała, że mnie wtedy na pewno w domu nie będzie, bo zawsze szedłem z orkiestrą ulicami Dworcową i Narutowicza do Kościoła św. Barbary.

Czy już wtedy, jako ten mały chłopiec, wiedział Pan, co chce robić w przyszłości? O czym Pan marzył?

A ja marzeń ani wyobrażeń specjalnie nie miałem. Jak miałem 12 lat to wywieźli mnie do Niemiec, gdzie musiałem pracować na gospodarstwie. Także dzieciństwo miałem... w niewoli. Do Polski wróciłem w listopadzie 1945 roku, a od 1946 roku zacząłem pracować na kopalni i jestem jej pracownikiem do dzisiaj.



Czy jest pan szczęśliwym człowiekiem?

Tak. Szczęśliwym i zadowolonym. Jestem tak mocno związany z orkiestrą i wszyscy już wiedzą, że jestem tak bardzo zaangażowany w to, że nic z nią nie robią, bo wiedzą, że bym chyba wtedy zawału dostał. (śmiech)

Założyciel, prezes, ale i bębniarz.

Grałem na bębnach, ale teraz już tylko dyryguje i towarzyszę orkiestrze. Za stary jestem i boją się, że coś mi się stanie. Oszczędzają mnie. Na samym początku próbowałem na trąbce grać, ale potem okazało się, że nie ma nikogo na bębnach i za namową kolegów to ja zacząłem na nich grać. I tak do końca bęben się został.

A jak jest z utworami. Tworzycie je na bieżąco?

Dzisiaj mamy tych utworów już tyle... Na początku zgłaszaliśmy się do Polskiego Związku Chórów i Orkiestr i oni nam tam trochę dostarczyli utworów, a potem i do teraz wykorzystuje się znajomości i przysyłamy sobie nuty.

Ma Pan jakąś ulubioną melodię?

Różne lubię, wszystkie w sumie... No, może "happy merszing" - o! to jest fajne.

Czy ktoś w Pana rodzinie był umuzykalniony?

Ojciec grał na skrzypcach przed wojna. A tak, to nikt. Mnie zawsze muzyka pociągała. Jak tylko usłyszałem granie… Zresztą chyba na każdym dziecku taka orkiestra robiła wrażenie. W ogóle lubiłem też kulturę. Mój ojciec znał się z panią Straszewską, z którą pracował w księgowości i ona prowadziła też grupę taneczną. Podpytała ojca, czy nie chciałby zapisać mnie do grupy, bo brakuje w niej chłopców. Z początku nie chciałem, ale potem i tak się zapisałem. Pamiętam, że dostaliśmy pewnego dnia instruktorkę ze szkoły baletowej. Jak nam dała ćwiczenie, to nie mogłem po schodach zejść (śmiech). Ale potem, jak żeśmy tańczyli czardasza, czy kozaka – to nie było drugiego takiego zespołu, jak my! Przed orkiestrą grałem też na mandolinie i należałem do chóru – ja tam wszędzie byłem. Także stale było zajęcie, nigdy mnie w domu nie było.



Miał Pan wsparcie w rodzinie?

Tak, matka wiedziała, ze wpadam do domu tylko się najeść. A później żona też zrozumiała, że tak musi być.

Jakie ma Pan najmilsze wspomnienie z orkiestrą?

Najmilej wspominam, jak z orkiestrą graliśmy przy Ojcu Świętym, jak był w Bydgoszczy w 1999 roku. Wszyscy się wtedy wzruszyliśmy. Oczywiście miło wspominamy wszystkie wygrane puchary i wyróżnienia, ale ten moment, przy papieżu to najbardziej.

A niemiłe?

Raz na trasie, jak jechaliśmy na koncert do Bydgoszczy, przed Nową Wsią był wypadek samochodowy. Staliśmy w ogromnym korku i pierwszy raz spóźniliśmy się na występ. Nieprzyjemne to było dlatego, że mnie wszyscy znają z tej strony, że nigdy się nie spóźniam...

A jeśli ma Pan chwilę wolną od pasji... to co lubi Pan robić?

Oj, to wtedy działka. Jestem przyzwyczajony, że muszę mieć kawałek ziemi i tam sobie robię. Wszystko tam mam! Czosnek, cebulę... Oprócz tego mam najukochańszego prawnuczka Pawełka, z którym bardzo lubię spędzać czas.

Jaka jest, według Pana recepta na długie życie?

Przede wszystkim ruch, ja ciągle coś robię. Nie ma, że mi się nie chce czegoś robić! Czasami, jak słyszę, że ludziom nie chce się wstawać z łóżka - mi się chce. Jestem codziennie w pracy, choć nie muszę.

Niedługo Pana 90 urodziny. Czego by Pan sobie życzył?

Żebym był zdrowy i żebym mógł z tą orkiestrą jak najdłużej być. Obiecano mi, że póki ja jestem, orkiestra też będzie. Dlatego tylko tego zdrowia sobie życzę... i żeby cieszyć się każdym nowym osiągnięciem prawnuka Pawełka, bo jest on dla mnie wielką radością.

Tego życzymy z całego serca. Dziękujemy za rozmowę. [AJ | fot. archiwum rozmówcy]